Jarek schował telefon. Mimo chłodu gorąco nieznośnie drapało pod grubą warstwą ubrania. Rozmowy z Robertem kosztowały go mnóstwo wysiłku. Oczekiwanie w głosie, nadzieja podszywająca każde słowo zmuszały do ostrożnych sformułowań, by go znów nie zranić.
Ruszył przed siebie. Znów spojrzał na kartkę z adresem. Nie znał okolicy, a namiary od koleżanki z pracy stanowiły ostatnią deskę ratunku. Obca kobieta wydała mu się przez telefon nieco oschła, ale przecież nie miała go adoptować, tylko wynająć mieszkanie.
"Źródlana trzydzieści trzy", powtarzał w myślach niczym mantrę, jakby w obawie, że przegapi lub zapomni coś ważnego. "Ładny adres."
Robotnicze, wczesnopowojenne osiedle nie wywarło na nim równie pozytywnego wrażenia. Szare, dwupiętrowe budynki pochylały się, jakby chciały przygnieść go odrapanym ciężarem. Kiedy skręcił w kolejną ulicę, w twarz uderzył go poryw mroźnego powietrza. Cicha, przczytał na tablicy. Jeszcze tylko trzy przecznice. Pod wiatr.
"Ulica Cicha wcale nie jest cicha…", przypomniał sobie fragment wiersza. Czyjego?
Ciche było rozstanie z Robertem. Zbyt ciche. Nie spodziewał się awantur, histerii, ale liczył, że przynajmniej w tak dramatycznych okolicznościach uda się przywołać prawdziwe emocje, przebić przez skorupy, w których obaj zasklepiali się od dawna. Zapracowani, znużeni sobą i życiem. Coraz więcej czasu spędzali oddzielnie, coraz mniej im to przeszkadzało. Jakaś tajemnicza, niczym nieuzasadniona siła trzymała ich ciągle przy sobie, ale i ona słabła z każdym ostatnim tygodniem. Wreszcie wygasła, równie nieubłaganie, jak się pojawiła.
Czy naprawdę nie mieli sobie już nic do powiedzenia?
Kiedyś rozmawiali bez przerwy, dzielili się najdrobniejszymi przeżyciami i myślami. Nie mieli telefonu, nie wspominając o komputerze czy samochodzie. Na wspólny dobytek składały się radio, dwa krzesła i stary, zdefasonowany materac, na którym – w swoim własnym świecie – przeżywali najwspanialsze chwile. Teraz skrupulatnie dzielą dorobek ostatnicyh lat: kompakty, mikrofalówkę, książki, kamerę, pralkę, filmy. Kulturalnie, po cichu. Jak cywilizowani ludzie.
"Dobrze, skoro tego chcesz". Pół roku wcześniej Robert mówił zupełnie inaczej. "Musimy próbować", zapewniał gorączkowo, "pracować, jeszcze nie jest za późno". Na Sylwestra pojechali do Berlina, gdzie spędzili pierwsze wspólne wakacje. Na chwilę uwierzyli, że zdołają się porozumieć. Wtedy, w hotelu, kochali się ostatni raz w nadziei, że oto z popiołów rodzi się namiętność.
Wspomnień starczyło na kilkanaście tygodni. Potem wróciła równia pochyła.
Podmuch zerwał Jarkowi kaptur z głowy. "Cholerne zawieje!", pomyślał ze złością. "Że też muszę ciągać się po takim zadupiu!"
Nie wiedział dlaczego. Wciąż nie czuł się wolny, rany były zbyt świeże. A jednak w tamten poniedziałek, po cięzkim, cichym weekendzie, nieprzespanych nocach spędzonych przed telewizorem, na niewygodnej sofie, ogarnęła go autentyczna ulga. Ogolił się dokładniej niż zwykle, starannie po sobie posprzątał i wcześniej wyszedł do pracy. Gdy zamknął za sobą drzwi, wydało mu się, że uleci do góry, że wszystko jest znów możliwe.
Dwie godziny później telefon od Roberta sprowadził go na ziemię, ale te minuty dały mu pewność.
Nie zauważył, kiedy zaczął padać śnieg. Zorientował się tylko, że zaszedł za daleko. Zawrócił i przyspieszył nieco kroku. Wiatr napierał mu teraz na plecy, wciskając morke płatki za kołnierz.
"Kurwa mać!", przeklął pod nosem wyprawę w nieznane. "Nie ma nawet kogo zapytać o drogę. Zdaje się, że to zaraz w prawo…"
Ruszył niemal biegiem. W ostatnim momencie zauważył sylwetkę, wyłaniającą się zza ceglanego węgła. Zderzenie było nieuniknione.
- Przepraszam bardzo, naprawdę nie widziałem – mamrotał przed siebie otrzepując nieznajomego.
- Jaro? – usłyszał radosny głos. – Co tu robisz?
Przyjrzał się uważniej ciemnej sylwetce na chodniku.
- Co ty, kumpla nie jarzysz? – mężczyzna podniósł się energicznie i klepnął go w ramię. – Kupę lat, stary, kupę lat!
- Dario?
- Bingo – roześmiał się Darek. – Wszystkiego bym się spodziewał na tym odludziu, ale ciebie? W życiu! Co tu robisz?
- Szukam mieszkania – wyrzucił z siebie ogłuszony Jarek, czym wyraźnie rozbawił Darka jeszcze bardziej.
- Nie! – krzyknął z niedowierzaniem, ciągnąc go za rękaw. – Bomba!
- Bomba? – powtórzył odruchowo.
- Bo tak się składa, że ja szukam lokatora na cztery pokoje z kuchnią i łazienką. - Darek triumfował. - I co ty na to? Stary, co za fart.
Kwadrans później pchnął z rozmachem drzwi na poddaszu kamienicy w centrum miasta.
– Tadam! Panie przodem!
Widok był imponujący. Korytarz liczył dobre kilkanaście metrów kwadratowych. Wysokość ścian przyprawiała o zawrót głowy. Na każdej troje drzwi z litego, niemalowanego drewna w grubych framugach.
- Do niedawna mieszkałem z jednym gościem i jego lasencją, ale nagle coś im odpaliło i ewakuowali się do Wawki. Nagrali szybko jakąś robotę, wiesz, artyści, jakoś tam się zahaczyli. W operze czy gdzieś tam, nieważne…
Darek nadawał jak najęty, prowadząc go do nowocześnie urządzonego saloniku z wielkim oknem balkonowym. Przez firanki prześwitywała zieleń z podwórza.
- Bajer, co? To nie balkon, prawdziwy, kurna, taras, mówię ci, latem można smażyć się nawet we czwórkę. Ale to nic, uważaj teraz!
Przeszli do pokoju wielkości sporej kawalerki. Ogromny materac i masywna szafa stanowiły jedyne wyposażenie. Na ziemi wokół sprzętu walał się stos płyt.
- To moja samotnia – w głosie Daria brzmiała niekłamana duma.
Znów korytarz, potem spora kuchnia z jadalnią. Dalej łazienka, mała i wąska, ale nadspodziewanie komfortowa. Na końcu hallu, przy drzwiach wejściowych, znajdował się gabinet z komputerem i regałami pełnymi książek. "Świątynia muzyki, pracy i seksu", stwierdził gospodarz z porozumiewawczym mrugnięciem. "Wiesz, sztywne łącze i te sprawy".
Zostały jeszcze drzwi naprzeciw gabinetu.
- Tu możesz spać – zniżył głos Dario. – Dla mnie to jakieś takie za ciasne i te ciemne ściany. Za to blisko wejścia i łazienki, pełna swoboda…
Sypialenka okazała się niezwykle przytulna: spadziste ściany obłożone drewnem, antyczna szafa i masywne łóżko, a do tego mansarda z niewielkim oknem. W pomieszczeniu panował kojący półmrok.
- Jesteś aniołem – wyszeptał nabożnie Jarek. – Ile?
- Zobaczy się – uśmiechnął się gospodarz. – Pytanie brzmi raczej od kiedy. Zrzuć katankę, siądziemy przy browarku i pogadamy.