wtorek, 20 stycznia 2004

Żonkile

Pociąg wjechał wreszcie na peron. Skąpany w promieniach słońca czerwony budynek dworca rozcinał bezchmurne niebo smukłą wieżą. Marek poczuł przyjemne ukłucie w sercu. Przyspieszony puls mógł przypisać przegrzaniu organizmu w szklarnianych warunkach przedziału, ale był na tyle rozsądny, by nie ukrywać przed sobą prawdziwego powodu ekscytacji. Fakt, że nie kontaktował się z Robertem w ostatnich dniach, i że ten nie spodziewał się jego przybycia, podnosił dodatkowo poziom melatoniny.
Poprzednim razem widzieli się zaledwie kilka godzin, a Marek miał wrażenie, że wydarzyło się tak wiele, jakby czas uległ w jakiś cudowny sposób zagęszczeniu. Na tyle, że miał nad czym myśleć przez pół nocy w hotelu i potem, gdy wczesnym rankiem odlatywał z lotniska. Nie żałował męczącej doby, z ledwością wyszarpniętej szefom, którym wymówił się od powrotu ważnymi okolicznościami. Zresztą, niewiele skłamał - okoliczności były ważne.
Teraz, kiedy tylko znów nadarzyła się okazja, bez wahania wypisał wniosek urlopowy. Wprawdzie pierwotnie zamierzał przyjechać do Polski dopiero na Wielkanoc, ale natłok wiosennych zajęć zaczął go powoli przytłaczać. Uznał. że w okresie świątecznym w redakcji i tak będzie spokojniej, a świadomość, że znów odwiedzi Trójmiasto tylko przesądziła sprawę. Pospieszne widzenie, mimo swej intensywności, a może właśnie dzięki niej, pozostawiło poczucie niedosytu, którego nie były w stanie wypełnić długie rozmowy telefoniczne.
Na te ostatnie zresztą też nie mógł sobie ostatnio pozwolić.


Od pierwszej chwili nie mógł oderwać od Roberta wzroku. Na sylwestrowej imprezie znalazł się przez przypadek, towarzyszył dziewczynie poznanej zaledwie kilka godzin wcześniej, w gejowskiej knajpie. Na sylwestra nad morzem namówiła go dawno nie widziana przyjaciółka z czasów studenckich. Odwołała przyjazd, kiedy był już na miejscu i uznał, że nie ma sensu wracać. Ostatecznie trafił na niejaką imprezę do obcego mieszkania, gdzie opiekunka porzuciła go natychmiast na rzecz starych znajomych.
Robert stanowił objawienie wieczora: szczupły na niemal chłopięcy sposób, w swym wszechogarniającym smutku emanował nieadekwatnym pięknem, doskonale wybijającym się na tle rozbuchania wokoło. Kiedy wreszcie stanęli twarzą w twarz, przeraziła go bladość skóry, rozpaczliwa pustka w nienaturalnie błyszczących oczach, wołających o pomoc. Bez namysłu ruszył za nim, próbował zatrzymać, a gdy zniknął mu z oczu, rozpoczął poszukiwania samochodem.
Wykąpany Robert dawno już spał, rzucając się niespokojnie na łóżku, a on siedział w kuchni przy kolejnych kubkach herbaty i dokonywał bilansu swojego życia. Do tej pory uciekał przed podsumowaniami w obawie i przeczuciu, że pozytywny obraz, który podtrzymywał przed sobą i światem, rozsypie się w konfrontacji z rzeczywistością.
Dramatyczne rozstanie dawno przestało boleć, finansowo i zawodowo powodziło mu się jak najlepiej i dla własnej wygody wolał uznać, że powodzi mu się znakomicie. Podejmował się coraz to nowych prac, przesiadał się z samolotu na samolot, nie nadążał za zmianami stref czasowych, a jednak i tak został zmuszony do stawienia czoła samemu sobie.
Pierwszego stycznia nad ranem musiał przyznać, że w gruncie rzeczy trwa w położeniu niewiele lepszym od Roberta. Nadmiarem zajęć próbuje zagłuszyć nieznośne poczucie osamotnienia w obcym kraju, gdzie już nic go nie trzyma. Stracił faceta, odwrócili się od niego znajomi, a nie miał ochoty organizować sobie wszystkiego od początku. Poświęcił się całkowicie pracy, żeby tylko o tym nie myśleć.
Nie wiedział jeszcze, jak to zmienić, ale był pewien, że dłużej nie wytrzyma.


Wybrał dłuższą drogę, dając sobie czas na ostatnie przemyślenia. Czuł się podekscytowany jak podlotek, nie podejrzewał siebie o zdolność do takich przeżyć. Z rozmowy na rozmowę, od listu do listu, jego czułość dla Roberta wzrastała. Starał się z nią nie afiszować wiedząc, po jakich jest przejściach i zdając sobie sprawę, że bezsensownym byłoby angażowanie się w układ na taką odległość. A przecież nie potrafił się powstrzymać, żeby znów nie przyjść pod te same drzwi.
Jakaś kobieta wychodziła właśnie z budynku. Skorzystał z okazji i wśliznął się na klatkę schodową. Odległość pomiędzy piętrami pokonał skacząc co drugi stopień. Na kolejnym zakręcie o mało nie zahaczył o poręcz pękiem żonkili.
Z mieszkania dobiegała rytmiczna muzyka. Uświadomił sobie, że słyszał ją także przez otwarte okna przed domem. Przytrzymał dłużej przycisk dzwonka, ale bez skutku. Dla pewności zadzwonił jeszcze raz, jeszcze dłużej.
Przez chwilę nic się nie działo, potem łomot gwałtownie ucichł. Zapukał energicznie w nadziei, że Robert nasłuchuje. W przedpokoju rozległy się przyspieszone kroki.
- Już otwieram - zawołał jakiś głos. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Niemal wyskoczył zza nich jakiś małolat.
- Nie możesz znaleźć klucza? - wyrzucił jeszcze z siebie, zanim dotarło do niego, co widzi i zamilkł.
- Nie mam klucza - Marek uśmiechnął się przepraszająco i rozłożył bezradnie ręce.
- Przepraszam, myślałem…, że to… Robik - tamten szybko odzyskał rezon. Lustrował Marka ze słabo tłumionym zainteresowaniem. Bosy, rozczochrany, ubrany w dresy najwyraźniej czuł się jak u siebie.
- Czyli go nie ma? - Marek z rozbawieniem obserwował emocje, malujące się na spoconej od wysiłku twarzy.
- Ale zaraz wróci - wysapał chłopak nie odrywając spojrzenia od bukietu - Mogę w czymś pomóc?
- Nie byłem umówiony - stwierdził Marek. - Po prostu wrócę za godzinę.
- Masz coś do załatwienia? - zapytał tamten przytomnie. Jego bezpośredniość zbiła Marka z tropu na tyle, że pokręcił głową. - To wejdź - chłopak otworzył szeroko drzwi. - Tylko szybko, bo jest przeciąg. Właśnie kończę mycie… Robik pojechał na zakupy, czekam z obiadem, bo jedziemy do szpitala.
Marek w zdumieniu słuchał jego tyrady. Usiadł odruchowo na krześle i przyglądał się zwinnym skokom po parapecie. Chwilę później zasunięte firanki dopełniły porządku i chłopak stanął w rozbiegu niepewny, za co zabrać się w następnej kolejności. Dopiero wtedy znów przyjrzał się przybyszowi.
- Dobry jestem - klepnął się w czoło - przecież się nie znamy!
- Noo… nie - Marka coraz bardziej bawiła oczywistość jego reakcji. Nagle wyobraził sobie, że zapewne tak właśnie zachowywał się Robert kilka lat temu. Podobieństwo budowy, ruchów i mimiki było uderzające. Czyżby jakiś bratanek albo siostrzeniec?
Uznał za stosowne przejąć inicjatywę. Wstał i wyciągnął rękę.
- Marek - przedstawił się.
- Miki - odparł tamten niemal dygając. - Mieszkam tu przelotem.
Nawet uśmiechał się tak samo, z pewną dozą nieśmiałości i skrępowania.
- Daj, wstawię je do wody - powiedział wskazując na żonkile. - Szkoda by było, są naprawdę piękne.

niedziela, 4 stycznia 2004

Rodzina zastępcza

Darek z ulgą odwiesił kurtkę. Od rana kursował po mieście, załatwiając sprawy, nawarstwiające się od tygodni. Temperatury skoczyły gwałtownie do góry, zaskakując najzagorzalszych zwolenników wiosny: z ledwością wytrzymywał w skórze, zwłaszcza w przegrzanych sklepach i urzędach.
Zajrzał do pokoju. Troy siedział w foteliku przy uchylonym balkonie: Stopy wsparte na wysokim progu, głowa złożona na oparciu, oczy utkwione nieruchomo w nieokreślony punkt na zewnątrz. Nie licząc odgłosów zabawy dzieci z podwórza i szumu samochodów w tle, w mieszkaniu panowała absolutna cisza.
- Cześć, co porabiasz? - zapytał Darek.
- Rozpaczam - westchnął Troy. - Zupełnie nie wiem, co robić.
- Jak wszyscy, zdaje się - zażartował. - Dziwna ta wiosna.
- Dziwna zima, dziwna wiosna - rzucił Tadzio. - Potem przyjdzie dziwne lato…
Darek przyjrzał mu się uważniej.
- Hej, co jest? - zapytał.
- To co zawsze - Troy wzruszył ramionami.
- Ojciec? - zgadł bez trudu.
Troy pokiwał głową.
- Znów przyczaił się na uczelni - powiedział. - Już nie wiem, którą drogą wracać. Ostatnio się uspokoił i myślałem, że nareszcie odpuścił. Najwyraźniej trochę go przypiliło…
- Czego chciał?
Tego też łatwo się było domyślić.
- Forsy i tak w ogóle - potwierdził. - Udawałem, że go nie zauważam, więc zrobił przedstawienie na pół ulicy. Wyzywał od pedałów, kurew i innych takich…
Darek położył mu rękę na ramieniu.
- Uciekłem - westchnął Troy. - Jak zwykle.
- Trzeba coś z tym zrobić - stwierdził Darek. - W ten sposób sprawa będzie się ciągnąć w nieskończoność.
- Wiesz, czasem chciałbym, żeby… - zaczął Troy, ale Darek położył mu palec na ustach.
- Ciiiiii… - szepnął. Ciepło miękkich warg zaskoczyło go, choć był na nie przygotowany. Cofnął rękę i odchrząknął półgłosem.
- Zastanowimy się… - powiedział.
Uśmiechnęli się do siebie. W ostatnim czasie Darek łapał się na tym, że wymiana podobnych gestów i sygnałów wywoływała w nim coraz żywsze doznania. Przechodząc obok Troya nie potrafił się opanować: głaskał go bezwiednie po miękko opadających włosach, kładł dłoń na karku, muskał świeżo założoną koszulę. Troy zwykle nie reagował, zbyt pochłonięty swoimi myślami.
- Zazdroszczę wam - powiedział właśnie - strasznie jesteście ze sobą zżyci.
Darek przysiadł na skraju krzesła po drugiej stronie stolika.
- To znaczy?
- Zupełnie się różnicie, a zawsze znajdziecie dla siebie czas. Niedawno wszyscy krytykowali Pi, miałem wrażenie, że czasami mieliście ochotę nieźle złoić mu skórę. A teraz, sam nie wiem… Zachowujecie się, jak rodzina, pewnie nawet lepiej.
- Przyjaciel to ktoś, kto wie o tobie wszystko, i mimo to wciąż trwa przy tobie - powiedział Darek.
Troy spojrzał na niego zaskoczony.
- Nie patrz tak, to nie moje - zaśmiał się Dario - dostałem esemesem. Nie wiem nawet od kogo. A właściwie wiem, sprawdziłem numer, tyle że nic mi nie mówi. Ale to chyba nie ma znaczenia, w życiu tak wiele ważnych rzeczy dzieje się przez przypadek…
Umilkł skrępowany, nagle poczuł się jak kaznodzieja. Wychylił się przez oparcie fotelika i wyjrzał na podwórze. Troje dzieci biegało ze śmiechem między kępami krzewów. Rabatki po drugiej stronie placyku nagle zakwitły, wydawało mu się, że wczoraj nie pokrywały ich jeszcze ani żonkile, ani czerwień papuzich tulipanów.
Miał ochotę zbiec na dół, ściąć je wszystkie i przynieść tu, do domu. Troy na pewno by się ucieszył, jak tylko on potrafi: z tym swoim lekkim zmrużeniem oczu i wyrazem błogości na twarzy. Zachwycił by się zapachem, z lubością dotykał płatków? A może zagniewałby się, że w wazonie skazane są na szybkie zwiędnięcie ot tak, dla ludzkiej zachcianki?
- Dzwonił… Miki…? - Troy upewnił się, czy dobrze pamięta imię. - Podobno nic pilnego ale prosił, żebyś się odezwał.
- No właśnie -Darek przytaknął swojej poprzedniej myśli. - Miły chłopak z niego. Trochę narwany, ale się sprawdził.
- To znaczy? - Tadzio nie orientował się w sprawie.
- Taki… niebieski ptaszek - wyjaśnił Darek. - Z tych, co kręcą się wokół dworca. Masz szczęście, jak nie walną cię w łeb i wyjdą rano bez jakiejś pamiątki…
Troy kręcił z dezaprobatą głową.
- No wiesz, naprawdę… - westchnął.
- Niejedno widziałem - uśmiechnął się Darek pod nosem. - Zresztą wszyscy się pomyliliśmy. Chłopak gotuje, sprząta, wozi prowiant do szpitala. Robert nie ma do niczego głowy, a Lech tym bardziej, całkiem jest rozbity. Przed matką Pi musi trzymać fason, sytuacja jest paranoiczna, przecież w domu nikt nic nie wie. A może i wie, ale nie chce wiedzieć, to nie okazja, żeby sprawdzać.
- Ile to może jeszcze potrwać? - zapytał ostrożnie Troy.
- Lekarze sami nie wiedzą, nawet latami, miesiącami. Lech zatrudnił prywatne pielęgniarki, żeby wciąż przy nim czuwały. Prawie przestał pokazywać się w pracy, twierdzi, że i tak go wyleją. Aż boję się pytać…
Zwiesił głowę. Wszystko wokół komplikowało się niemal z dnia na dzień. Choć żadne z ostatnich wydarzeń nie dotyczyło go bezpośrednio, z niepokojem czekał na ciąg dalszy.
- Masz jakieś konkretne plany? - zapytał nagle.
- Zależy… - zaczął ostrożnie Troy.
- Pojedziesz ze mną do niego?
- No, nie wiem… Mogę?
- Na pewno się ucieszy. A mnie będzie dużo raźniej. Poza tym pójdziemy pieszo, taka pogoda aż się prosi o przechadzkę.
- Szczerze mówiąc nie wiem, jak się zachować… - Troy splątał w zakłopotaniu szczupłe palce dłoni. - Nie potrafiłbym tak… zwyczajnie…
- Lech potrzebuje teraz ludzi - powiedział Dario.
- Wiem, ale mimo wszystko… Pewnie zacznę ryczeć…
- Żaden wstyd. Mam wrażenie że wszyscy to ostatnio robimy - Darek próbował obrócić wszystko w żart, ale kiedy po raz pierwszy zobaczył Lecha na szpitalnym korytarzu, sam miał ochotę siąść i zapłakać.
Zamilkli obaj. Darek z całych sił próbował nie zerkać na smutek chłopaka.
- Wciąż o niej myślę - powiedział Troy po chwili wahania. - Śni mi się prawie codziennie.
- To normalne - Darek pogładził go po włosach.
- To było straszne - ciągnął chłopak. - Wszystko na mojej głowie. Ojciec przepił z kumplami ubezpieczenie, niczego nie załatwił, na stypę zrzucali się krewni, na miejscu…
Przełknął głośno ślinę.
- Wiedzieli w czym rzecz, ale nikt nie spytał, czy mi pomóc. Rozjechali się do domów, i tyle…
Darek wbił wzrok w drzewo po drugiej stronie odległej ulicy i zacisnął szczęki. Miał ochotę paść na kolana, przyciągnąć Troya do siebie, scałować cały żal z jego twarzy, zetrzeć palcami troski z powiek, pokrzepić swoim ciepłem.
- Nigdy za nami nie przepadali… - mówił Tadzio - czasem ktoś do nas wpadał na jeden dzień, ale tylko przez wzgląd na mamę. Uciekali wcześniej, cichaczem, zawstydzeni. Nienawidziłem ich za to.
Urwał nagle, nie wiedzieć, zakłopotany czy zacięty w swej zawziętości do podmiejskich krewnych.
- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił - powiedział nagle cicho.
"Ja też", pomyślał Darek i przez krótką chwilę sam się zastanawiał, co konkretnie miał na myśli.
- Chodź na spacer - poprosił i chwycił go mocno za rękę. - Zobaczysz, dobrze nam zrobi…
Spojrzeli na siebie. W oczach Tadzia pojawiły się znajome ogniki i Darek pomyślał, że zrobi wszystko, byle tylko nie więcej nie znikały.
- Nie ubieraj się za grubo - wskazał na niebo i słońce za oknem. - Kurtkę możesz sobie darować.
- Sweter? - zastanowił się Troy.
- Ten granatowy - Darek mrugnął porozumiewawczo. - Świetnie w nim wyglądasz.
Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)