wtorek, 15 października 2002

Przechowalnia

Wszystko zastał starannie spakowane, ustawione w szeregu, kolącym oczy niczym wyrzut sumienia. Przyjrzał się kartonom. "Płyty", "pościel", "książki – regał 1", "talerze", "ręczniki", "fotografie"… Obok grube worki z odzieżą. "Szafa – przedpokój", "zima", "wiosna – lato". I jeszcze "Papiery – piwnica", całkiem o nich zapomniał.
Wszędzie dostrzegał ubytki po swoich rzeczach. Regał świecił pustkami, na półkach brakowało książek, ceramicznych figurek i zdjęć. Mimo porządku pokój wyglądał na zapuszczony. Kwiaty wyłysiały, biurko regał i krzesła – wszystkie sprzęty sprawiały wrażenie, jakby i one miały za chwilę zniknąć, niczym z przechowalni.
Miejsce starej kanapy w sypialni zajęło łóżko, szeroki materac na dębowej ramie. Pachniało świeżością. Pościel też wyglądała na nową. Ze stolika pod oknem zniknęła wspólna fotografia z gór, a ze ścian erotyczne rysunki, przywiezione z którejś z niemieckich podróży. Zapewne odnajdzie je starannie zapakowane w jednym z kartonów.
Na swoim miejscu pozostała jedynie błękitna filiżanka, zdobiąca parapet. Pamiątka z Budapedsztu, gdzie pewnej wiosny spędzili cały tydzień. Bez końca wędrowali ulicami miasta, które Robik tak bardzo ukochał. "Praga to nic", wykrzykiwał podekscytowany, "spójrz na te światła, Karol się nie umywa!". Godzinami oglądał budynek parlamentu, wzgórza na drugim brzegu rzeki, oprowadzał po parkach. Gdy całowali się na blankach Baszty Rybackiej, szeptał: "jak dobrze, że jesteś".
Stylową filiżankę z podstawkiem, wypatrzoną zaraz po przyjeździe, w herbaciarni nieopodal hotelu, kupili ostatniego dnia, za resztę forintów. "Wciąż stoi, czeka na mnie", stwierdzał Robi, ilekroć tamtędy przechodzili. Lubił wystawiać swoją cierpliwość na próbę.
Tym razem nie starczyło mu sił. Wyjechał z Agą na weekend poza miasto. "Nie chcę być świadkiem kolejnego zniknięcia", mówił smutno przez telefon. "Lepiej niech dokona się pod moją nieobecność."
Jarek ocknął się przy oknie, wsparty o parapet. Wpatrywał się bezmyślnie w przestrzeń za szybą. Wrony krążyły między domami z monotonnym krzykiem.
Znów poczuł łzy w przełyku. "Co się z nami stało?" pomyślał.
Odpowiedział mu przenikliwy dźwięk domofonu.
Kwadrans później pod klatkę schodową podjechał zamówiony samochód. Gdy wrzucał klucze do skrzynki pocztowej było już ciemno. Miał ochotę krzyczeć.

---------------------------------------------------

- Już myślałam, że nie przyjdziesz – wypomniała Krzysztofowi matka, ledwie zdążył wejść. – Ostatnio tak rzadko się pokazujesz…
- Ależ mamo! – jęknął. – Widzieliśmy się przedwczoraj!
- Przez chwilę – sięgnęła po kurtkę. – Wpadasz jak po ogień!
- Mam mnóstwo pracy. Niedługo święta, zamknięcie roku. To naprawdę ważne.
- Kiedyś miałeś dla nas czas – stwierdziła. – To jest ważne.
"Dla nas" oznaczało w tym wypadku "dla starej, schorowanej, opuszczonej kobiety". Bez słowa przeszedł do kuchni.
- Jadłem na mieście – zastrzegł na widok nakrycia na stole.
- Na mieście, na mieście… – zagderała. – Co to za jedzenie! Pomyje i tektura!
Starannie wybierała z ogromnego garnka najsmakowitsze kąski gulaszu, by mógł się przekonać, ile traci bez domowej kuchni.
- Gdzie tata? – zmienił temat.
- Śpi. Ostatnio kładzie się po obiedzie na godzinkę. Bogu dzięki, przynajmniej mam spokój.
Usiadła naprzeciwko i podsunęła talerz.
- Zrobił się bardzo marudny. Krzyż strasznie mu dokucza, i płuca. Odkąd się wyprowadziłeś… - urwała.
- Mówił coś? Pytał? – spojrzał na nią niepewnie.
- Co miał pytać. Masz swoje mieszkanie, własne życie.
Zapadła cisza. Jadł ze wzrokiem utkwionym w talerz
- Przecież to prawda – powiedział wreszcie.
Wzruszyła ramionami. Podniosła się i ociężałym krokiem podeszła do lodówki.
- Mam szynkę, Nowakowa przywiozła od syna. A tu jajka… dwadzieścia starczy?
- Oj, mamo!
- Zrobiłam zupę grzybową, taką jak lubisz…
- Po co tyle!
- Nie jesteś jeden – stwierdziła dobitnie, a głos lekko jej się załamał. Sięgnęła głębiej do szuflady.
- Mamy co jeść.
- Pewnie z jakiejś restauracji.
- Nie, mamo, Jacek… - urwał widząc, że zadrżały jej ramiona. Odwrócona do niego plecami pochyliła nagle głowę.
- Domowe – upierała się. – Takie, jak lubisz. Skąd on może wiedzieć.
Podszedł do niej i objął w pasie. Oddychała ostrożnie, niemal niezauważalnie.
- On mnie kocha, mamo.
- Co wy tam wiecie – powiedziała cicho. – Młodzi. W głowach się poprzewracało, zboczeńcy do głowy nakładli, że już nie można zwyczajnie żyć, jak kiedyś.
- Proszę…
- Nie, synku. Ty myślisz stara, głupia, niech gada do woli, przejdzie jej. A ja widzę, on cię omamił. Wiem, pamiętam przecież, nigdy taki nie byłeś!
- Nieprawda. Zawsze. Gdybyś mogła zobaczyć…
Odwróciła się i spojrzała na niego gniewnie.
- Nie, Krzysiu. Nie chcę. Ten człowiek cię krzywdzi, bóg jeden wie, jak bardzo.
- Mamo!!!
- Krzycz na starą. Zaślepiony jesteś, nie widzisz, ale matki nie oszukasz. Może to i dobry człowiek, ale na złą drogę cię prowadzi.
- Jest wspaniały. Troszczy się o mnie.
- Może – przytaknęła. – A kto zatroszczy się o ojca, kiedy mnie już zabraknie? Też on?
- Nie mów tak.
- Ciągle pyta, co robisz, czemu nie przychodzisz. Co ja mam mówić? Że nawet w wigilię nie masz czasu dla rodziny?
- Chciałbym bardzo…
- To przyjdź – chwyciła go za ramiona. – Wróć synku.
- Nie mogę – powiedział.
- Nie chcesz – orzekła machając ręką. – Twoja wola.
- W pierwsze święto, obiecuję.
Pakowała w milczeniu kolejne przysmaki.
- Kocham cię mamo. Wiesz, że zawsze będę przy tobie. Ale nie każ mi wybierać.
Przytulił ją mocno. Trwali przez chwilę w bezruchu. Potem oswobodziła się i wręczyła mu gotową paczkę.
- Chciałeś zabrać jakieś rzeczy – przypomniała.
- Książki, ale nie bardzo mam czas. Nie jadę do domu… - za późno zorientował się, jak niestosownego słowa użył. – Zresztą sprawa nie jest pilna. Wpadnę jutro w południe, na pewno przyda ci się pomoc w zakupach…
- Dobrze. Ale dzisiaj już idź – pogłaskała go po włosach. – Czuję się zmęczona, chyba się położę.


Drzwi zamknęły się za nim z cichym klaśnięciem. Przez dłuższą chwilę stał oparty o framugę, wsłuchując się w odgłosy kamienicy i oszalałe bicie swojego serca. Przez brudne okno na półpiętrze wpadało na schody purpurowe światło zachodzącego słońca. Wszedł w nie powoli zaciskając powieki. Ruszył galopem po schodach.
Matka obserwowała go zza firanek, jak biegnie skosem na drugą stronę ulicy. Nie obejrzał się ani razu.
- Krzyś był? – dobiegł z pokoju głos męża.
- Idę do ciebie, już idę! – krzyknęła. Westchnęła ciężko, nalała szklankę wody i powoli zdjęła fartuch. W przedpokoju zapaliła po drodze lampkę koło lustra.
Przecież mógł się rozmyślić.

wtorek, 1 października 2002

Tartinki

- Cześć, kochanie – Pi pojawił się w drzwiach kuchni z siatkami Kappahla w ręku. – Wiesz co dostałem? Rewelacja! Wyprzedaż na wyprzedaży!
Leszek nie zareagował. Nałożył na talerz kolejny kawałek pizzy. Spokojnie sięgnął po ketchup nie odrywając oczu od gazety. Pi odstawił paczki na krzesło i usiadł, ściągając rękawiczki.
– Nie nastawiłeś kawy? – zapytał z nutką dezaprobaty w głosie.
- Dopiero co wróciłem – burknął Leszek z pełnymi ustami. - Z pracy.
Skinął głową w stronę kartonu.
- Nałóż sobie póki gorąca…
- Nie jestem głodny – pokrecił głową Pi. - Przekąsiliśmy w TaiLo.
- Śmy? – Lech uniósł pytająco brew.
- No… Troy zadzwonił do mnie po południu, że jedzie do Klifa i czy bym nie pojechał, bo chce się poradzić w kwestii prezentów… - Pi zainteresował się nagle wyglądem swoich dłoni.
- No i oczywiście byś pojechał?
- No tak, nie widzieliśmy się całe wieki. Strasznie długo łaziliśmy, nogi mi już wychodziły z tyłka i strasznie zgłodniałem, więc siedliśmy w tej wietnamskiej knajpce. Pomyślałem, że w domu przecież nic nie ma… – urwał zmieszany. Szybko jednak odzyskał rezon. - Ale widzę że sobie poradziłeś… To co, wypijesz trochę?
Nalał świeżej wody do filtra i w oczekiwaniu na odpowiedź oparł się o blat. Leszek żuł w milczeniu.
- Duża, jak zwykle?
- Mhm.
Zamilkli. Pi sięgnął po filtry i puszkę. Odmierzając kolejne łyżeczki niepewnie zerkał na plecy Leszka. Najwyraźniej popadł w jeden ze swoich humorów i nie miał ochoty na rozmowy. Czyżby znowu problemy w pracy? On od dawna ostrzegał, że Leszek bierze na siebie zbyt wiele.
Włączył radio.
- Możesz ściszyć? – usłyszał natychmiast. – A najlepiej wyłącz. Dosyć się nasłuchałem od rana.
Wzruszył ramionami, ale zgasił odbiornik. Słychać było tylko sapanie ekspresu.
- A właśnie, jak tam w pracy? – zagaił.
Leszek podniósł ociężale wzrok znad artykułu.
- Nie mam ochoty o tym rozmawiać.
- Ale ja chciałbym wiedzieć, co się u ciebie dzieje…
- Przecież widzisz.
- Kiedy jestem ciekaw
- Szkoda, że nie byłeś ciekaw, co zjem, skoro w lodówce pustki, a ty wybrałeś się z przyjaciółką na zakupy – powiedział cicho Leszek. - Bez uprzedzenia.
- Co cię ugryzło? Jeszcze mi przywal, że pytam.
Ustawił filiżanki na stole.
- Twoja matka dzwoniła – zakomunikował siadając.
- Kiedy?
- W południe, zupełnie nie wiem po co, skoro wiadomo, że jesteś w firmie.
Leszek zacisnął nerwowo usta. Pi i jego matka nie dogadywali się najlepiej. Uważała, że jej syn padł ofiarą pazernego naciągacza, do tego nieroba, zupełnie niewartego zaufania. Głośno dawała wyraz swojej dezaprobaty niefortunnym związkiem najstarszego syna. Mijały lata, i choć z pozoru pogodziła się z sytuacją, nadal bacznie kontrolowała rozwój wydarzeń.
- Chce przyjechać dwudziestego drugiego.
- Wiem, dzwoniła do mnie na komórkę.
- I co, pojedziesz po nią?
- Jeszcze nie wiem. To zależy, ile będzie roboty.
- Ja pojadę prawdopodobnie dopiero w wigilię – zaznaczył Pi grobowym głosem - ale najprędzej dwudziestego trzeciego. Wcześniej nie wyrobię z robotą.
- No nic – Leszek z szelestem przewrócił stronę. – Jakoś sobie poradzimy.
- Jakoś z pewnością – burknął Pi. – Nie wątpię…
Znów brak odpowiedzi. Zaczął bębnić palcami po stole. Potem zajrzał do toreb na krześle.
- Piszą coś ciekawego? – wskazał na gazetę.
- Daj mi spokój – Leszek rzucił sztućce na talerz. – Czy po całym dniu harówki mogę spokojnie przeczytać chociaż jeden artykuł?
- Myślałem, że chcesz pogadać.
- Chciałem coś zjeść! – rzucił Leszek przez ściśnięte zęby. - Coś porządnego. Nie mam zwyczaju rozmawiać, gdy jestem zmęczony, głodny i wściekły!
- No-no, masz swój dzień, co? – uśmiechnął się krzywo Pi. – Znów zabrakło spinaczy?
- Bynajmniej, kochanie, bynajmniej. Po prostu zmęczyły mnie idiotyczne telefony w sprawie zamówienia na sylwestra. Mam powyżej uszu uzgadniania, jaki rodzaj oliwek udekoruje kanapki! Może gdybyś był w domu chociaż przez chwilę, nie gnębiono by mnie takimi duperelami, ale przecież ty musisz pojechać po nowe ciuszki od Kappahla i nie masz czasu na odbieranie komórki!!!
- Naprawdę nie rozumiem…
- Mam ci to wyłuszczyć na piśmie? Czy wiesz, ile kosztuje nas ta impreza?!
- Zgodziłeś się na nią – wycedził zimno Pi.
- Ale wówczas nie było mowy o czterdziestu osobach i żarciu z najlepszego hotelu w mieście!!!
- A co chciałeś zaserwować? Herbatę ekspresową i tatara z osiedlowej speluny?
- Na pewno nie tartinki za pięć złotych sztuka!!!
- Poproś mamę, przygotuje wszystko za darmo. Wystarczy, że zostanie kilka dni dłużej!
- Oczywiście, pojeździj sobie na mojej matce!!! Tobie nawet nie przyjdzie do głowy coś zrobić! Ty żyjesz swobodą, tłumaczeniami dorabiasz na waciki! To ja wszystko finansuję i organizuję, i jeszcze powinienem siedzieć cicho! Dlaczego do cholery nie oddzwoniłeś do hotelu, tak jak się umówiłeś?!
Pi w zawziętym milczeniu przekładał pakunki w papierowych torbach. Leszek wstał z miejsca i brzękiem wrzucił brudne naczynia do zlewu.
- Proszę bardzo, mnie nie zależy – oznajmił Piotr lodowatym głosem. – Skoro chcesz, możemy wszystko odwołać. Tylko nie zdziw się, jak ci wszyscy obrobią dupę za plecami.
- Dupę obrabiają mi od dawna, z twojego powodu!!! – Leszek walnął pięścią w stół. Pi drgnął nerwowo i spojrzał na niego rozwścieczony.
- Uspokój się – wysyczał. - Nie rób kolejnego przedstawienia! Dosyć.
- Owszem dosyć. – Lech ściszył groźnie głos. - Dowiedz się, że moja matka przyjedzie we wtorek wieczorem, a ty przywitasz ją szerokim uśmiechem i będziesz dla niej miły przez calutką dobę. Bo to moja matka do cholery, czy ci się podoba, czy nie. A teraz podnieś dupę, zadzwoń do tej pierdolonej Horodyńskiej, czy jak tam ta kobieta się nazywa, i powiedz, że rezygnujemy z połowy zamówienia…
- Leszek…
- Żadnych ale, przynajmniej dopóki ja za to płacę.
- Nie takim tonem! – wycedził Pi zrywając się z furią od stołu. -Zapomniałeś, zdaje się, pod jakim warunkiem do ciebie wróciłem!
- Ty?! Do mnie? – Leszek uniósł teatralnie brew. - Myślałem, że do moich kart kredytowych…
Drzwi sypialni trzasnęły. Leszek na powrót utkwił wzrok w gazecie. Druk zlewał się w wielką, czarną plamę. Przez kilkadziesiąt sekund opanowywał wzburzenie. Potem podszedł do lodówki i wyciągnął z górnej półki oszronioną butelkę piwa. Wyłączył ekspres, który cicho syknął. Wokół rozchodził się cierpki aromat kawy, spływającej leniwie po ściankach dzbanka, jak gdyby nic się nie stało.
Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)