piątek, 15 sierpnia 2003

Pod ostrzałem

Robert z ulgą wrócił do własnego mieszkania. Przywykł do samotnych nocy, a ostatnie dni, spędzone w hotelach, restauracjach, w towarzystwie przełożonych i obcych ludzi zmęczyły go bardziej, niż się spodziewał. Negocjacje z klientem przeciągały się do nocy, kontrargumenty mnożyły się, a uprzejmości zastąpił nieoczekiwanie wymagający ton podszyty pretensją. Zapanowała nerwowość, nie wiedzieli, czym wytłumaczyć niekorzystny obrót spraw. Wyjechali z miasta na tarczy, nie uzyskawszy niczego konkretnego. Niepowodzenie, które z pewnością odbije się wszystkim czkawką po weekendzie.
Spotkanie z Dieterem także rozczarowało. Nie widzieli się zbyt długo, obustronne zwierzenia nie przyniosły spodziewanego oczyszczenia, przeciwnie - coś w rodzaju zniecierpliwienia. Dieter żywił niesprecyzowane pretensje, nigdy nie przepadał za Jarkiem i nie omieszkał przypomnieć, że od początku przed nim ostrzegał. Fakt, że mógł to zrobić dopiero po kilku latach, w niczym nie umniejszył satysfakcji, za którą Robert na chwilę przestał go lubić. Skrócił pobyt i bez żalu odleciał wcześniejszym samolotem, razem z kolegami z pracy.
Ledwie wysiadł z taksówki przed domem, zadzwonił Pi i nie zważając na protesty, zapowiedział się na popołudnie. Robert domyślał się powodów wizyty. Miesiąc po spektakularnym rozstaniu z Lechem doszedł zapewne do wniosku, że podjął pochopną decyzję i szukał dróg powrotu, które nie kosztowałyby go utraty twarzy. Jak dotąd metoda okazywała się skuteczna, zadręczał najbliższych urojonymi rytuałami, oczyszczającymi urażone ego z kiełkujących wyrzutów sumienia. Robert był zwykle pierwszy na liście.


Zjawił się punktualnie. Wyglądał na zmęczonego, zwłaszcza w zestawieniu z do niedawna jeszcze kreowanym entuzjazmem. Podkrążone oczy, poszarzała cera, wychudzona sylwetka, lekko przygarbione plecy i smutek w oczach, który próbował pokryć niemrawym uśmiechem. Robertowi przez chwilę zrobiło się go żal: Pi zawsze mawiał, że nie pokazuje się publicznie w stanie, którego nie potrafi zamaskować najlepszymi kosmetykami.
- Lech mnie rzucił - zakomunikował grobowym głosem. Nie zdjął nawet kurtki, opadł na kuchenne krzesło natychmiast po przyjściu.
- To ty odszedłeś - powiedział Robert ostrożnie, rozstawiając kubki.
- To co innego - żachnął się Pi i wyciągnął z torby zgniecioną paczkę papierosów. - Przecież ja nie na serio…
- Tak dla żartu? - Robert uśmiechnął się smutno. Widok Lecha, duszącego w sobie oczekiwanie, przygnębiał go za każdym razem tak samo.
Pi przygwoździł go zbolałym wzrokiem.
- Nie wygłupiaj się - poprosił. - Poważnie, jestem w kropce.
- To znaczy? - Robert podsunął popielniczkę. Nalał herbaty i odstawił dzbanek na podgrzewacz.
- Zadzwonił przedwczoraj, żebym zabrał resztę rzeczy, nie ma ochoty dłużej ciągnąć tego przedstawienia, niech ja się wreszcie na coś zdecyduję - Pi podniósł w zdenerwowaniu głos. - Jaką resztę, jak on to sobie wyobraża, przecież wszystko kupowaliśmy wspólnie. Zablokował karty kredytowe…
- To tylko pieniądze - przerwał Robert.
- A z czego ja teraz będę żyć? - Pi spojrzał na niego zdumiony. - Przecież mam kredyt do spłacenia, ten co pojechaliśmy na Majorkę. Masę innych długów…
"I jeszcze więcej potrzeb", pomyślał Robert z przykrym przekąsem, a głośno zapytał:
- Ile?
Pi strząsnął popiół z papierosa.
- Skąd mam, do cholery, wiedzieć - jęknął. - Dużo chyba, przecież nie zajmowałem się papierami!
Robert nie mógł pozbyć się wrażenia, że rozważają kwestie poboczne. Trudno oczekiwać po Pi trzeźwego spojrzenia, urażona duma nie pozwalała skupić się na sednie sprawy. Jeśli Lech postanowił wystawić na próbę jego uczucia, to na razie do głosu dochodziła wyłącznie miłość własna.
Otworzył usta do pytania, gdy Pi sam potwierdził przypuszczenia.
- Próbowałem do niego przemówić - stwierdził z rezygnacją. - Złamałem się i zadzwoniłem kilka razy. Mówię, że musimy poważnie pogadać, że tak nie można… Wiesz co on na to?
Pokręcił głową i upił łyk zielnego naparu.
- Moje problemy emocjonalne go nie obchodzą - Pi przybrał zjadliwy ton. - Nie zamierza dłużej inwestować w faceta, który ma go w dupie.
Dla ulubieńca tłumów musiała to być szokująca wiadomość. Robertowi radykalizm Lecha prawie się spodobał.
- Olewam go, rozumiesz? - Pi rozłożył pytająco ręce. - Nic się nie liczy, wspólne lata, jego humory, awantury, pretensje. To ja jestem be. Jak zawsze.
Umilkł na chwilę, intensywnie nad czymś rozmyślając. Robert pił dalej, nie chcąc prowokować dalszych dyskusji.
- Słuchaj, może on kogoś ma? - stwierdził z niedowierzaniem i na tę myśl niemal się wypogodził. - Nigdy się tak nie zachowywał.
- Raczej jest zmęczony i wcale mu się nie dziwię - Robert z chęcią pozbyłby się Pi, Lecha i wszystkich cudzych problemów razem wziętych. Nie miał sił po raz setny tłumaczyć przyjacielowi podstawowych rzeczy, skoro ten i tak nie przejawiał nawet śladu refleksji. Pi już się krzywił, zmienił więc szybko temat.
- Mieszkasz u Arno? - upewnił się.
- Nie odzywa się do mnie - Pi wzruszył ramionami. - Strasznie się wczoraj pokłóciliśmy, chyba trochę przeholowałem.
Robert przeczuwał, do czego zmierza ta rozmowa. Pi nie należał do grzecznych dziewczynek, prawdopodobnie popalił za sobą wszystkie mosty. Mimo całej sympatii do niego, w Robercie narastał powoli protest, rola kosza na śmieci i noclegowni przestawała mu odpowiadać.
- Powiedz mi jedno - zaczął powoli. - Czego ty właściwie chcesz?
Pi z uporem wpatrywał się w podłogę. Organicznie nie znosił podobnych rozmów, zbyt przykrych dla człowieka, który deklarował brak jakichkolwiek życiowych problemów.
Dzwonek u drzwi wciął się metalicznym zgrzytem w niezręczną ciszę. Wzdrygnęli się obaj i spojrzeli pytająco po sobie.
- Baba z jajami - westchnął Robert i podniósł się niechętnie. - Krąży raz w tygodniu, jak wyrzut sumienia.
Przez wizjer nie dało się dostrzec nic poza niewyraźną sylwetką, podświetloną zza pleców słabą żarówką z korytarza. Robert syknął zniecierpliwiony i uchylił drzwi.
- Tak słucham? - rzucił przez szczelinę.
- No cześć - odpowiedział mu dźwięczny, doskonale znany głos - nie przeszkadzam?
Zaskoczony otworzył na oścież. W tej samej sekundzie zgasło światło na klatce schodowej.
- Przecież… dziś niedziela - rzucił bezwiednie w mrok.
- Przyszedłem nie w porę? - zaniepokoił się przybysz. - Sorki, nie dzwoniłem, do końca nie wiedziałem, czy mi się uda…
- Miało cię nie być… - Robert roześmiał się niepewnie. Pi obserwował go z kuchni z coraz większym zainteresowaniem.
- Postanowiłem przebudować twój światopogląd - uśmiechnął się nie zrażony Marek. - O ile tylko mnie wpuścisz…

piątek, 1 sierpnia 2003

Przebudzenia

W pierwszej chwili Troy próbował zorientować się, gdzie jest, potem – czy nie powinien być gdzie indziej. Po nowym roku zmiany następowały tak szybko, że bez przerwy musiał utwierdzać się co do dnia tygodnia, adresów, zajęć i własnych przeżyć. Przychodziły momenty zwątpienia, gdy ulegał niepokojącemu przekonaniu, że wydarzenia zbiegają się zbyt szczęśliwie, by mogły być prawdziwe.
Widok śpiącego Adama upewnił go, że przynajmniej poprzedni wieczór nie przyśnił mu się, ani nie wymyślił.
Leżał na boku, z głową zsuniętą nieco do przodu. Spod pościeli wyłaniało się kolano podkulonej nogi i ramiona. Reszta rysowała się smukłymi krzywiznami wśród bawełnianych maków na szarym tle, falujących w rytm oddechu. Położyli się późno - wyczerpani, nadzy i spoceni, wtuleni w swoje ciepło. Troy prawie nie spał, rejestrował najdrobniejsze ruchy kochanka. Ze snu wytrącało go drgnięcie stopy, opadnięcie ręki, kaszlnięcie. Przy każdej zmianie pozycji szukał dotyku gładkiej piersi, biodra, uda. Nie przywykł do bliskości mężczyzny, obcych zapachów, ciężaru kończyn, pochrapywań i delikatnych kuksańców w bok. Z nikim nie spędził dotąd całej nocy.
Adam nie nalegał na intymne spotkania, co Troy uznał za dobry znak. Dotychczasowe znajomości zaczynały się zwykle od łóżka, i nierzadko tam właśnie kończyły. Dwa – trzy tygodnie, godziny pełne zachłanności – w akademikach, w sypialniach rodziców, na imprezie u kumpla. A między nimi wyczekiwanie na telefon, ukradkowe widzenia, pieszczoty w ostatnim rzędzie kina. Szybko okazywało się, jak niewiele go łączy z tymi chłopakami, zalęknionymi jak on, ukrywającymi się przed całym światem. Młodziutkie uczucie ginęło pod ciężarem oczekiwań, pretensji, zazdrości i wyrzutów.
Tym razem wszystko wyglądało inaczej. Adam prowadził prawdziwie dorosłe, samodzielne życie. Zaimponował Troyowi spokojem, oczywistością, z jaką przechodził do porządku dziennego nad sprawami, które on uznawał za życiowe tragedie. Nie spieszył się donikąd ani nie ponaglał. W każdej chwili służył swoim czasem, radą, pomocą, nie wymagając niczego w zamian. Nie zrażał się odmową, wręcz przeciwnie – z tygodnia na tydzień stawał się coraz czulszy i opiekuńczy.
Po raz pierwszy w życiu Troy poczuł się swobodnie, nie uwikłany w zależności. Świeżo uwolniony od domowego koszmaru, w pełni świadomie obserwował rozwój znajomości. Z nieznanym sobie rodzajem opanowania przeżywał kolejne fazy zauroczenia inteligentnym i kulturalnym facetem, którego stać było na cierpliwość. Stać go było na wiele. Także na własne mieszkanie.


Na dworze pojaśniało, pierwsze promienie słońca przebiły się przez żaluzje. Wpatrywał się w starannie podgolony kark i kształtną czaszkę, studiował twarz. Nie chciał uronić najmniejszego szczegółu.
Kruczoczarna fryzura rozsypała się w bezładny wzór na poduszce. Spod splątanej grzywki wyłaniały się szerokie proste brwi, niemal zrośnięte, a dalej długie rzęsy, za które Troy gotów był skoczyć w ogień. Nozdrza poruszały się nieznacznie – gdy podstawił dłoń, palce otulił wilgotny, ciepły powiew. Ledwie się powstrzymał przed muśnięciem ust: lekko rozchylone wargi prowokowały do sprawdzenia, czy język zachował miękkość i ciepło, które z takim zapamiętaniem chłonął wczoraj każdym skrawkiem skóry.
Przylgnął plecami do rozgrzanego ciała. Pośladkami badał miękkość podbrzusza, porośniętego gęstym i mocnym, a jednocześnie jedwabistym włosem. Serce łomotało, poczuł dreszcz i przyjemny ucisk w dołku, jakby Adam wciąż jeszcze się od niego nie oderwał, jakby nadal w nim pulsował, napierał brutalnie, by zaraz potem niemal zastygnąć w niedostrzegalnych poruszeniach. Zarost na udach drapał podniecająco, dłonie sczepiały się w kurczowym uścisku, mięśnie i płuca pracowały w zgodnym rytmie.
Przysunął się bliżej, by znów poczuć łaskotanie oddechu na szyi. Trącił Adama na tyle mocno, że się obudził.
- Nie śpisz? – zamruczał i zamknął Troya w półsennym uścisku. – Która godzina?
- Nieważne, jest sobota – odparł z uśmiechem.
- To dobrze.
- Śpij – sięgnął za siebie i pogładził go po policzku – tak pięknie śpisz.
Adam mamrotał coś pod nosem i zapadł z powrotem w drzemkę.
"Cały jesteś piękny", pomyślał Troy. Obrócił głowę na ile to tylko było możliwe. Zetknęli się policzkami. "Moja walentynka", wyszeptał bezgłośnie Troy i nareszcie zasnął.

--------------------------------------------------


Jarek z trudem otworzył oczy. Porażony dziennym światłem odruchowo zamknął je z powrotem. Ze zdumieniem odkrył, że leży w przedziwnej pozycji. Nigdy nie spał na brzuchu z ramionami po bokach - obawiał się zaduszenia poduszką.
Spróbował poruszyć zdrętwiałą nogą, potem ręką, którą coś przygniatało. Obrócił się na bok, wciąż niezdolny do bardziej zdecydowanych ruchów, które wyraźnie coś krępowało. Plecy ćmiły promienistym bólem wzdłuż kręgosłupa. Zgiął kolana i z przerażeniem stwierdził, że nie czuje stóp. Spojrzał w dół, ale niewiele dostrzegł. W panice usiłował zrzucić z siebie nieznośnie drapiący koc. Ogarnęła go fala gorąca, wnętrzności niemal paliły, głowa kołatała dotkliwym kacem.
Powiódł wzrokiem po pustym, obskurnym pokoju. Skąd się wziął nagi na szerokim, nie zaścielonym materacu? Jak tu trafił? Dlaczego nic nie pamięta? I kim do cholery jest facet obok? Obce miejsce, całkiem obca twarz…
Szarpnął całym ciałem i zarzucił rękoma. Ucisk na nadgarstkach nasilił się aż do otarcia naskórka. Jarek syknął i opadł z powrotem na posłanie. Przez chwilę oddychał głęboko. Pieczenie między pośladkami narastało.
Zamknął oczy, pod powiekami zamigotały urywane obrazy. Knajpa, alkohol, pastylki. Feeria falujących świateł, taksówka, nie kończące się schody. Ręce zrywające z niego ubranie, łapczywe usta, natarczywe dotknięcia. Sznury na dłoniach, szyi, łydkach, ściągnięte jednym wprawnym ruchem. Ostra woń z jakiegoś pojemniczka, od której wszystko wzbiera żołądku.
Nagle unosi się w powietrzu, kołysany na przemian z dwóch stron, na cztery ręce. Biorą go jeden przez drugiego, odrapane ściany i goła żarówka wirują w nieskończoność. Lewituje, zawieszony siłą palców, zaciśniętych na biodrach. Zewsząd dobiegają podniecone głosy, ciała uderzają o siebie z mokrym klaśnięciem.
Wzdrygnął się na dźwięk kroków. Odwrócił głowę i zerknął do tyłu. Kątem oka dostrzegł rosłą sylwetkę, przysiadającą na brzegu legowiska. Sprężyny ugięły się z cichym jękiem.
- I jak, piesku? – zapytał Szymon. Zaśmiał się i przystąpił do rozplątywania węzłów. Pochylił się i polizał go po karku. – Byłeś niesamowity, musimy to kiedyś powtórzyć.

Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)