wtorek, 16 grudnia 2003

Ostry dyżur

Drzwi uchyliły się cicho. Robert uniósł głowę. Skinął zachęcająco, gestem zaprosił do środka. Do pokoju wpadła smuga rozproszonego światła.
- Sorki, że tak długo - wyszeptał Jacek usprawiedliwiająco.
- Nie ma sprawy - odparł równie cicho. - Dobrze, że jesteś, ja powoli wymiękam.
W szpitalu pojawił się trzy godziny wcześniej. Jeszcze w taksówce skontaktował się z siostrą, która dotarła wreszcie z matką do domu. Na szczęście nic im się nie stało, ale utknęły na drodze pośród kilkunastu innych samochodów. Cierpliwie czekały, aż policja i straż pożarna opanują sytuację. Po bezskutecznych próbach powiadomienia ojca przestała dzwonić. Nie zdawała sobie sprawy, że ściszyła komórkę. Z narastającym uczuciem przerażającego dejavu słuchała relacji radiowej z własnego życia.
Znalazły się w samym środku szeregu. Nad okoliczne pola nadciągała mgła, ale to nie ona zawiniła. Pierwszy z samochodów, z niewyjaśnionych wówczas przyczyn, uderzył w drzewo po przeciwległej stronie jezdni. Smutny bilans kilkunastosekundowej katastrofy: trzy skasowane auta, kilka ciężko rannych. Jedna osoba walczy o życie.
Reszty dowiedział się od taksówkarza. Pijany rowerzysta, jakich pełno na okolicznych drogach, wywrócił się na drodze. Kierowca toyoty nie miał wyjścia: jeśli nie chciał go zmiażdżyć, ani zderzyć się czołowo z samochodem z przeciwka, musiał skręcić. Drzewa nie były już tak oczywiste, a wilgotna nawierzchnia dopełniła tragedii.
Lech czekał przed budynkiem, odmierzając nerwowymi krokami długość podjazdu. Rzucił się Robertowi na szyję i zapłakał jak dziecko. Robert stał jak sparaliżowany. Bał się poruszyć, gładził tylko przyjaciela po głowie, szepcząc jedyną pociechę, jaka przyszła mu do głowy, choć jemu samemu wydawała się irytująco banalna: "spokojnie, wszystko będzie dobrze".


Przez pierwsze godziny Lech krążył wytrwale po oddziale. Co chwilę zaglądał do dyżurki, ale operacja wciąż trwała i nikt nie potrafił udzielić jakichkolwiek informacji. Wściekły w swej bezsilności miotał się po korytarzach jak otępiały zwierz, zapędzony w pułapkę bez wyjścia. Nie słuchał rad pielęgniarek, żeby usiąść, wypić coś gorącego, odmówił przyjęcia środków uspokajających.
W końcu nerwy puściły: osunął się na podłogę i wpadł w niepohamowany skowyt. Łzy ciekły strużką po wysuszonych policzkach. Na widok ogromnego, skulonego pod progiem ciała, Robert poczuł się prawie winny. Bez słowa objął go, uniósł i zaprowadził do gabinetu zabiegowego. Co mógł powiedzieć, skoro sami lekarze nie dawali Piotrowi wielkich szans na przebudzenie?
Po końskiej dawce leków Lech zaszył się w najciemniejszym rogu poczekalni. Chlipał jeszcze przez jakiś czas, potem ucichł, a w jego zaciętym milczeniu było coś ostatecznego. Przez ponad godzinę nawet nie drgnął, zapadł w rodzaj letargu, z którego nie wytrącał go rejwach za drzwiami ani zjawienie się przyjaciela.
Jacek znacząco skinął głową w stronę nieruchomej postaci. Z wahaniem usadowił się między oboma przyjaciółmi.
- Co się dzieje? - zapytał cicho.
- Jest nieprzytomny - powiedział Lech i podniósł na niego nic niewidzące spojrzenie. - Dopóki się nie ocknie, nic nie potrafią powiedzieć.
Nabrał głęboko powietrza, mówienie sprawiało mu wyraźną trudność.
- Siedział z przodu, czołowe zderzenie - podjął z determinacją. - Samochód w kompletnej rozsypce, musieli podobno rozcinać karoserię…
Głos mu się załamał, ale natychmiast zebrał się w sobie i zmienił temat.
- Matka jest w drodze, będą tu za kilka godzin - zastanowił się i bezradnie wzruszył ramionami. - Co ja jej mam powiedzieć?
Robert odchrząknął.
- Poskładali co się dało - wyjaśnił - ale wciąż nie wiadomo, co z układem nerwowym. Może się okazać, że rdzeń został uszkodzony…
Umilkł. Kiedy usłyszał własne słowa, zabrakło mu nagle tchu. Jacek przyjrzał się obu uważnie.
- Napijecie się czegoś? - wciąż mówił szeptem, choć poza nimi nikogo nie było. - Widziałem automat, poza tym bufet jest chyba otwarty.
Rzut oka na Lecha uświadomił mu, że nie pójdzie dalej, niż za róg korytarza.
- Automat - powiedział szybko. - Ale ruszcie się z miejsca chociaż na chwilę.


- Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem… to było jakieś objawienie - Lech wbił wzrok w ścianę naprzeciw, ale nie wydawało się, że coś tam widzi. Łyk wrzątku z automatu nieco go ożywił, oczy rozbłysły chorobliwie, a na twarz wystąpiły rumieńce. - Był kompletnie pijany. Dałem się wyciągnąć do Mezzo, pamiętasz?
Jacek uśmiechnął się przytakująco. Lokalik na skraju Sopotu, na piętrze osiedlowego pawilonu handlowego. W weekendy więcej osób okupowało wejście i schody, niż klaustrofobiczne pomieszczenie.
- Siedział na kontuarze - ciągnął Lech - w czarnej, obcisłej koszulce z cieniutkiego, półprzejrzystego materiału. Prawie bez rękawów, dyskretnie opinała drobną sylwetkę. Na ramionach przewiesił lekki sweter…
Urwał w zamyśleniu.
- Oczywiście nie był sam - wyjaśnił - otaczała go chmara napalonych gości. Mówił hałaśliwie, śmiał się na cały głos. Nosił wtedy dłuższe włosy, ciągle je poprawiał i potrząsał głową, żeby odpowiednio falowały.
Poruszył szyją, naśladując wspomnienia. Robert i Jacek słuchali w milczeniu.
- Nikt z moich znajomych go nie znał, trudno się zresztą dziwić - Lech roześmiał się pogodnie. - W końcu poderwał się, grali którąś z jego ukochanych piosenek. Musiał przejść koło mojego krzesła…
Jacek przywołał w myślach obraz ciasnego wnętrza, rozciętego zwalistym barem. Kilka metrów wygospodarowanych koło toalet trudno było uznać za parkiet, jednak w porywach między stolikami szalało kilkadziesiąt osób.
- Prawie go nie słyszałem, ale owionął mnie niesamowity zapach: słodki i cierpki jednocześnie. Lekki, ale natychmiast wyczuwalny. Kupiłem go od razu w poniedziałek, ale mocno mnie rozczarował. Całkiem inny bez dymu, i potu, i tego słodkiego aromatu… radości, podniecenia, upojenia. Uwielbiałem go od pierwszej chwili.
Poruszył szczękami, smakując zapomniane doznania. Mówił powoli, cicho, delektując się każdym słowem.
- Był piękny, cudownie się poruszał, nie potrafiłem na niego nie patrzeć. Mały, perwersyjny aniołek, w którym wszyscy natychmiast się zakochują. Taki kruchy, a jednocześnie beztroski i całkiem rozwiązły, jakby nic mu się nie mogło stać. Pomyślałem sobie wtedy: to nie dla mnie. Ktoś taki nigdy nie zwróci uwagi na słonia, jak ja…
Zamilkł ze wzrokiem utkwionym w szachownicę płytek na podłodze. Do oczu napłynęły nowe łzy, styropianowy kubek zapiszczał w zaciśniętej dłoni.
Robert wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Jackiem.
- Idź lepiej do domu, odpocznij chociaż trochę - powiedział Jacek z troską. - Ledwo trzymasz się na nogach.
- Nie mogę go zostawić…
- Robert ma rację - zaczął Jacek -W tym stanie niewiele pomożesz. Ja zostanę.
- Ok., będę w samochodzie na dole - wymamrotał Lech i uniósł się ciężko z miejsca.
- Jedź do domu - Jacek chwycił go za rękę. - Wykąp się i połóż do łóżka.
Lech zastygł w półsiadzie.
- Będę w samochodzie - powtórzył mechanicznie.
- Ten jeden raz mnie posłuchaj - prosił dalej Jacek. - Zregeneruj siły, rodzina niedługo przyjedzie. Co będzie, jeśli się wybudzi? Musisz być przytomny - mówił coraz szybciej widząc, że Lech powoli łamie się w swej nieustępliwości. - Dam ci znać, gdyby coś się działo, tylko obiecaj, że zrobisz jak mówię.
Lech przyglądał mu się otępiały. Jeszcze przez chwilę walczył z myślami. Robert uśmiechnął się smutno i zacisnął palce na zimnej dłoni przyjaciela.
- Trzeba cię przypilnować - orzekł autorytarnie - Chodź, odwiozę cię do domu. Zobaczysz, tak będzie najlepiej…
Lech spojrzał mu nagle prosto w oczy.
- A zostaniesz na noc? - zapytał. Nie czuł łez, cieknących mimochodem spod piekących powiek. - Boję się być dzisiaj sam.

poniedziałek, 1 grudnia 2003

Przedwiośnie

Pogoda stawała się coraz przyjemniejsza. Do kalendarzowej wiosny pozostało kilka dni, ale do niedawna nic jej nie zapowiadało. Śnieg, wilgoć i mroźny wiatr dawały się mocno we znaki, stąd każdy zwiastun ocieplenia działał niezwykle ożywczo na skołatane zimowymi pluchami organizmy. Przechodnie zbyt chętnie pozbywali się szalików i okryć, gotowi ryzykować przeziębieniem dla chwili swobody.
Robert spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Zwiastowało kolejną zimną noc, ale póki co panował raczej przyjemny chłód. W powietrzu wisiały zapomniane zapachy. Księżyc przyświecał zza latarni. Skinął parkingowemu i niespiesznym krokiem ruszył w stronę centrum handlowego. Godzina nie była późna, poczuł potrzebę przechadzki.
Długo odkładana wizyta matki i siostry przebiegła w wyjątkowo miłej atmosferze. Przywiozły nowe kwiaty doniczkowe i zasłonki do dużego pokoju. Do tego zapasy żywności na kilka miesięcy, zupełnie jakby głodował.
Przez trzy dni niemal nie spuszczały go z oczu. Po załatwieniu wszystkich urzędowych spraw kazały zaprowadzić się do kina i do galerii. W mieszkanku zapanował prawdziwie rodzinny rozgardiasz: wspólne pranie i gotowanie, nie uchronił się nawet przed przeglądem zawartości szaf. Wiosenne porządki, kiedy życie zaczyna się od początku.
Nie potrafił się oprzeć przykremu wrażeniu, że przyczyną życzliwego zainteresowania było rozstanie z Jarkiem i chęć upewnienia się, że znów mieszka sam Nie miał siły dopytywać, ani tym bardziej uświadamiać je o swoim stanie emocjonalnym.
W sobotnią noc zadzwonił Marek. Zapowiedział przyjazd w ciągu miesiąca i poprosił o spotkanie. Robert udał obojętność, ale w środku wszystko aż kipiało od emocji. Codziennie łapał się na podświadomym oczekiwaniu. Aga śmiała się, że jest niepoprawnym romantykiem, napominała i przypominała, ale zauroczenie narastało szybciej, niż był skłonny przyznać.
Jeszcze tego brakowało, żebyś się zakochał jak jakiś małolat", śmiała się bez złości, w gruncie rzeczy zadowolona, że Robert wraca do życia. Wikłanie się w uczucia na odległość nie należało do rozsądnych, ale przynajmniej pozwalało zacząć od początku.


Nawet nie spostrzegł, kiedy dotarł na dworzec. W drodze do domu często nadkładał nieco drogi, by przejść właśnie tamtędy. Energicznym krokiem przemierzał długie skrzydło budynku, zaglądał do barów i sklepików w pasażu handlowym, lustrował twarze podróżnych i rezydentów, choć myśl, że tym razem coś się ziści, raczej go przerażała.
Wiedział, że niespełna sto metrów dalej znalazłby spełnienie. Znał także inne miejsca, zresztą - gdyby tylko pokazywał się częściej wśród ludzi... Kiedy się nad tym zastanawiał, przechodził go dreszcz a w dołku ściskało przeczucie nieznanych doznań. Nigdy jednak na nic się nie zdobył.
Zanim się zorientował stał przy kasie w McDonaldzie. Nie lubił tu jeść, ale kawę mieli wyśmienitą: wystarczająco czarną i aromatyczną. Przystanął przy blacie i rozerwał saszetkę z cukrem.
- Robert? - usłyszał z boku młody głos. - Co tu robisz?
Ktoś trącił go nazbyt przyjacielsko w ramię. W pierwszym odruchu odsunął się i wtedy sobie przypomniał. W popłochu szukał w pamięci imienia chłopaka.
- Miki, nie poznajesz? - wyręczył go Mikołaj.
- Oczywiście, że pamiętam - uśmiechnął się pod nosem. - Postój krótki, trzy minutki.
Miki roześmiał się perliście. Nie był całkiem trzeźwy, śmiech zakołysał nim na boki.
- Co u ciebie? - Robert umoczył wargi w gorącym napoju.
- Nic szczególnego. Wpadłem na kilka godzin i tak sobie siedzę.
Wyglądał raczej, jakby krążył, wciąż rozglądał się badawczo.
- A poza tym? - zapytał zdawkowo Robert. - Gdzie teraz mieszkasz?
Miki spojrzał niemal z wyrzutem.
- U rodziców - przyznał z ociąganiem - niezbyt mi się ostatnio plecie. Recesja, wszyscy ścibolą... - westchnął zabawnie.
Robert przyjrzał mu się badawczo. Nagle przypomniał sobie Pi sprzed kilku laty, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Pojawił się na spotkaniu Lambdy: rozedrgany, żądny wrażeń, niecierpliwy. Rozczarowany brakiem dostatecznego zainteresowania - tu najwyraźniej nie mógł stać się gwiazdą w ciągu jednego wieczora. Był nowy w mieście, zachłystywał się wolnością, wkrótce zaraził wszystkich swoim entuzjazmem. Tego pierwszego wieczora jednak nie zrobił na nich najlepszego wrażenia.
Robert uśmiechnął się na myśl o ekscesach minionych lat. Czasach, kiedy najważniejsze były czwartkowe spotkania przy dobrym piwie lub winie, szalone biwaki, wypady do knajp. Czy rzeczywiście wszyscy tak bardzo się zmienili? Ostatnio zdawało się, jakby nawet Pi skapitulował pod naporem codzienności.
Robert podniósł wzrok na Mikołaja i chwycił go za rękę.
- Masz jakieś plany na wieczór? - zapytał Odpowiedź była łatwa do przewidzenia.


Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za seksem, a może raczej za bliskością drugiego ciała. Od ostatniego spotkania z Mikim zdany był wyłącznie na siebie. Nie przeszkadzało mu to zbytnio, wręcz pochlebiało, że kontroluje swoje popędy. Tymczasem ten chłopak miał w sobie coś, co kazało przytulić go natychmiast po wejściu do mieszkania, wczepić się we włosy, wcałować w mięsiste usta.
Miki poczynił przez ostatnie tygodnie spore postępy. Precyzyjnie dawkował pieszczoty, nie ponaglając, ale też nie pozwalając na chwile wytchnienia. Po raz pierwszy od dawna Robert znów krzyczał. Szczelnie wtulił twarz w szyję kochanka, żeby powstrzymać łzy.


Telefon wyrwał obu z płytkiej drzemki pośród rozrzuconej odzieży na sofie. Robert zerknął na zegarek, dochodziła jedenasta.
- Halo? - zapytał ktoś po drugiej stronie.
- Tak, słucham? - Robert zawiesił głos.
- Robert?
- Tata? - upewnił się, czy nie ulega złudzeniu. Fala gorąca uderzyła nagle do głowy.
- Czy matka jest u ciebie? - ojciec nie miał zamiaru wdawać się w szczegóły. - Chce z nią rozmawiać!
- Skądże, dawno pojechały... - powiedział - odprowadziłem je do samochodu...
- O której? - zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Parę minut po siódmej. Coś się stało?
- Nic, co mogłoby cię obchodzić - usłyszał jeszcze, zanim ojciec rzucił słuchawką.
Przez dłuższą chwilę próbował ochłonąć. Nie tak wyobrażał sobie rozmowę po latach. Potem uświadomił sobie, co usłyszał: matka i siostra nie dotarły do domu. Natychmiast wystukał numer komórki. Nie odpowiadała. Wykręcił numer do domu, potem jeszcze raz. W zdenerwowaniu wciąż mylił przyciski. Zajęte.
Zawiesił bezradny wzrok na Mikołaju, w pośpiechu zbierającym ciuchy z podłogi. Zanim cokolwiek pomyślał, telefon zabrzęczał. Nawet nie spojrzał na ekran.
- Iza?
- Robert? - odezwał się Leszek roztrzęsionym głosem. - Dzwonię i dzwonię, jak dobrze, że jesteś...
- Uspokój się - Robert pomyślał, że dosyć ma atrakcji, jak na jeden wieczór. - Co się stało?
- Przyjedź koniecznie, był wypadek... karambol pod Wejherowem... - urywane słowa ginęły wśród narastającego szumu w tle.
- Jaki wypadek? - zawołał zdezorientowany. - Gdzie jesteś?
- Szpital miejski w Gdyni - zaszlochał Leszek. - Proszę, przyjedź, nie mam już siły...
- Zaraz tam będę - powiedział tylko i się rozłączył.
Znów zadzwonił do siostry. Zniecierpliwiony przełączył telefon na zestaw głośnomówiący. W pokoju rozległo się nieznośne buczenie. Robert rzucił się do biurka i rozrzucił długopisy.
- Tu masz numery - wręczył Mikołajowi notatki. - Będziesz dzwonił pod ten pierwszy, aż ktoś się zgłosi. Powiesz, że czekam na telefon, drugi numer jest mój. Zadzwonisz do mnie, jak tylko się czegoś dowiesz...
Miki kiwał odruchowo głową.
- Dam znać za kwadrans. Zamów mi taksówkę - chwycił kurtkę. W ostatnim momencie zawrócił po buty.
Chłód na dworze narastał. Zorientował się, że jest za lekko ubrany, ale nie chciał wchodzić z powrotem na górę. Sięgnął po komórkę. Spojrzał wyczekująco w okna, potem wbił wzrok w księżyc, jakby on mógł mu coś powiedzieć.
Zza rogu wyłonił się samochód.

Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)