wtorek, 10 grudnia 2002

Sylwester

Muzyka dobiegała zza wszystkich drzwi. Robert bez pośpiechu wspinał się na kolejne piętra. Nie miał powodów do świętowania, do przyjścia skłoniły go namowy przyjaciół.
- No, królewno, pośpiesz-że się! – dobiegło z góry zniecierpliwione parsknięcie. Piotr wisiał u poręczy, owinięty fioletowym boa. – Później nie mogłeś przyjść, hę? Dobrze chociaż, że przed północą.
- Nie wolno przegapić najważniejszego – odparł bez przekonania. – Ładny szalik, pasuje do sukienki.
Pi kokieteryjnie poprawił pióra.
- Prawda? – ucieszył się, zaraz jednak spoważniał. - Cieszę się, że jesteś. Nie powinieneś teraz przesiadywać sam w domu.
- Skoro tak mówisz – Robert uściskał go i przepuścił przodem do mieszkania.
W pierwszej sekundzie hałas kompletnie go ogłuszył. W salonie tańczyło kilkanaście osób, towarzystwo tłoczyło się na sofach, w korytarzu i na balkonie. Dym z papierosów gryzł w oczy, a wśród gwaru i muzyki zupełnie nie słyszał Pi, który wykrzykiwał coś do napotkanych osób. Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, Robert także poczuł się zwolniony z obowiązku słuchania niekończącej się paplaniny.
Nie bez trudu dotarli do baru, którego blat uginał się pod przekąskami i markowymi alkoholami. Pi wskazał zachęcająco na szklanki.
- Co pijesz?! – huknął mu do ucha.
- Gin z tonikiem – Robert liczył, że ulubiony drink poprawi mu nastrój. Upił pierwszy łyk i rozejrzał się w półmroku. Z ulgą stwierdził, że prawie nikogo nie zna, co pozwalało żywić nadzieję, że zostaną mu oszczędzone współczujące spojrzenia.
- Wołają mnie – Pi wskazał kogoś w drugim końcu pokoju. – Poradzisz sobie?
Skinął potakująco głową. Piotr zniknął w tłumie, machając z daleka na pożegnanie.
Z głośników popłynął jakiś przebój, rozległy się okrzyki aprobaty. Tłumek na parkiecie zgęstniał. Robert stał jeszcze chwilę, szybko wypił drinka, napełnił na nowo szklankę i ruszył ku balkonowi, gdzie zrobiło się całkiem pusto. Świeże powietrze nieco go otrzeźwiło. W zamyśleniu przyglądał się oknom w bloku naprzeciw. Wszędzie roiło się od roztańczonych sylwetek.
- Jak się bawisz, skarbie? – poczuł na ramieniu dłoń Leszka.
- Świetnie – odparł głucho.
- Grobowy nastrój świadczy o tym najdobitniej – życzliwie przytaknął gospodarz. – Jak tam wyjazd? Udany?
- Jak najbardziej! Morze, wicher, sztorm, brak ciepłej wody. Wszystko adekwatnie do okoliczności. – Robert kiwał się smętnie. – Gdyby nie Aga…
– Bardzo się z Pi o ciebie martwimy.
- Daruj sobie – wzruszył ramionami – tylko nie banalne pocieszanki…
- Nie pocieszam. Mówię, że się martwimy.
- Doceniam. Dzięki. To dla mnie naprawdę ciężki okres…
– Zawsze możesz się do nas zwrócić, wiesz o tym.
- Cieszę się, że tak mówisz – Robert wpatrywał się uparcie w dno szklanki. – W liczbie mnogiej…
Lech pociągnął łyk whisky.
- Fakt – przytaknął. – Coraz lepiej się między nami układa. Po ostatnich… perypetiach… to naprawdę… miła odmiana.
- Cieszę się.
- Poważnie. Bardzo się bałem przyjazdu matki, a tymczasem świetnie się z Pi dogadali. Odwiózł ją na dworzec, obiecała mu nawet jakieś zlecenie na książkę. Aż się zaczynam niepokoić – roześmiał się nerwowo.
- Może po prostu wreszcie się polubili?
- To byłoby zbyt piękne – pokręcił głową Leszek. – Chociaż faktem jest, że Piotrusiowi w ogóle jakoś się odmieniło.
- Cieszę się, naprawdę – powtórzył Robert mechanicznie. Osobiście był zdania, że Pi nie należy do osób, które potrafią sobie czegoś odmówić. Nieraz wystawiał wytrzymałość Leszka na ciężką próbę, a ten przyjmował go za każdym razem, gdy skruszony zgłaszał się po rozgrzeszenie.
Zamilkli obaj. Dudnienie z sąsiedniego mieszkania zlewało się z latynoskimi rytmami w salonie.
- No nic, wracam do środka – otrząsnął się Leszek. – Zimno tu. Idziesz?
- Za chwilę.
- No to czekamy. Uszy do góry! – skinął i zniknął ze swoją empatią za drzwiami. – Hej, hej, hola! – wykrzyknął – Tutaj nie rzygamy, tak? Łazienka na prawo!
Robert zaszył się w najdalszym kącie balkonu. Ukradkiem spojrzał na zegarek. Do północy pozostało półtorej godziny.

-------------------------------------------

Drewniane drzwi otworzyły się z impetem, na ośnieżone schodki padło światło jarzeniówki, oświetlając dwie sylwetki na progu. Z wnętrza domu buchnęło przytulnym ciepłem.
- Nareszcie! Już myśleliśmy, że was gdzieś wessało – jasnowłosa dziewczyna pogroziła Darkowi palcem.
- Sorki, Kasiuk, poślizg w trasie – cmoknął ją siarczyście w policzek.
- Założę się, że zabłądziłeś. Za każdym razem myli drogę – wyjaśniła Jarkowi. – Pomyślałby kto, że to Warszawa…
- Nie było tak źle – odparł wchodząc do wąskiego korytarza. – Po prostu kiepska pogoda.
- Akurat – machnęła ręką. – Znam DeDe nie od dziś. Od lat spędzamy sylwestra w Krynicy, i dawno poprzysięgłam, że z nim nigdy więcej nie pojadę – śmiała się perliście. – No nic, grunt, że dojechaliście. A tak w ogóle: Kaśka jestem.
Jarek uścisnął drobną dłoń. Zza rogu na drugim końcu sieni wynurzyła się czyjaś głowa.
- Co, trafili nareszcie? – zabrzmiał pogodny baryton. – Czas najwyższy, bo nic nam nie dają zjeść, kobiety szalone. Niedługo pomarlibyśmy z głodu!
- Szymon, nie przeginaj!
– Gdyby nie stary ser…
- Nawet nie próbuj!
- Nie próbuję.
Przywitał się serdecznie z Dariem, po czym przyjrzał się uważniej Jarkowi.
- Ty jesteś słynnym lokatorem Dariusa? – zademonstrował w uśmiechu olśniewająco białe zęby.
- Jarek – przedstawił się.
- Wiem, wiem – chłopak nie odrywał od niego spojrzenia. – Legenda cię wyprzedziła. Zasłużenie – mrugnął znacząco.
- Szymon! – Kaśka stała już na schodach. – Daj im się spokojnie rozebrać! Miałeś pomóc przy sałatce.
- Myślałem, że dawno skończyłyście – ruszył posłusznie do góry. Po drodze odwrócił się jeszcze wpół kroku. - Przyjdę do was za chwilę – szepnął konfidencjonalnie.
Zajmowali pokój na samej górze, w końcu korytarza. Na widok małżeńskiego łoża parsknęli śmiechem. Rozlosowali miejsca, sprawnie zagospodarowali szafę i półeczki w łazience. Chwilę później pojawił się Szymon z dwoma kubkami gorącej herbaty. Jarek obejrzał go dokładniej. Wysoki, zgrabny, przystojny, zadbany, acz bez przesady. Do tego przyjemny w rozmowie. Mógł się podobać.
- Leci na ciebie – zagwizdał Dario, ledwie tamten wyszedł. – Zdaje się, że jest w twoim typie…?
- Nie zauważyłem – skłamał Jarek.
- Tak, tak, a te wypieki to od mrozu w samochodzie - Dario zachichotał. – Lepiej na niego uważaj. Niejednemu w tyłku zakręcił, zwinął się i zniknął.
- Nie w głowie mi teraz takie sprawy.
- W głowie może i nie. Ale fiuta trzymaj lepiej na wodzy.
Jarek wzruszył tylko ramionami.
- Chodźmy na dół – zaproponował – Dosyć się już spóźniamy. Musisz przedstawić mi całą resztę.
- Szymon jest solo, jeśli o to chodzi – Darka nie opuszczał doskonały nastrój. Zaśmiał się znacząco.
Jarek popukał się w czoło.

piątek, 15 listopada 2002

Giddeon

Przy bliższych oględzinach mieszkanie robiło równie dobre wrażenie. Jarek szybko poczuł się u siebie. Pokoik na poddaszu stanowił spełnienie marzeń, cena okazała się przystępna, a towarzystwo zbawienne. Błogosławił zrządzeniu losu, które postawiło Darka na jego drodze.
Od kilkunastu godzin kontemplował samotność. Wyjazd współlokatora uświadomił mu, jak bardzo jej potrzebuje. Od rozstania z Robertem pogrążał się coraz bardziej w wirze pracy, prowadził intensywne życie towarzyskie. Na próżno: ludzie, miejsca, przedmioty, sytuacje – wszystko zawracało go ku niedawnej przeszłości.
Święta uznał za doskonałą okazją na ochłonięcie. Od wyjazdu do domu wymówił się chorobą i nadmiarem obowiązków. Nigdy nie darzył Bożego Narodzenia sentymentem i szczerze nienawidził zjazdów familijnych, podczas których ciotki wypytywały go natrętnie o termin ślubu. Z roku na rok stawały się coraz uszczypliwsze, a matka coraz markotniejsza.


W wigilię porządnie się wyspał. Wyskoczył na szybkie zakupy, wykonał kilka telefonów. Po raz kolejny skłamał matce, że spędza wieczór z przyjaciółmi. "To przecież nie to samo", skwitowała. "Mogłeś chociaż pojechać do cioci Stefy". Przez moment sam żałował.
Program telewizyjny nie zapowiadał się porywająco, zabrał się więc za rozpakowywanie ostatnich kartonów. Wieczorem usiadł do komputera. Wysłał garść esemesów, napisał zaległe listy. W ulubionym chatroomie nie zastał nikogo znajomego. Zajrzał na kilka innych stron, wszędzie ledwie po kilka osób.
"A tyle się gada, że geje samotnie spędzają święta!", pomyślał z sarkazmem. Zalogował się na kolejną stronę, tym razem jako derrik. Tu także niewiele się działo, bez żalu oderwał się na chwilę od ekranu. W kuchni zaparzył herbatę z rumem, wyłożył na talerz porcję sałatki, kawałek ciasta od Renaty, trochę sera i szynki. "Pal sześć post", pomyślał żując skórkę od chleba.
Po monitorze sunęły standardowe nawoływania: kto pogada, Katowice, Niemcy. "Nie ten dzień, nie ta pora", westchnął zniechęcony. Bez szczególnego zainteresowania obserwował wymianę zdań na ogólnym.
"niech zyja podwojne gloski!" – przeczytał nagle zielone zawołanie. Nick giddeon nic mów nie mówił.
"niech zyje dwoistosc wszelaka! :)" – napisał. Odpowiedź pojawiła się niemal natychmiast.
"wiwat dwoistosc, parzystosc i kazda inna wielorakosc!"
Niemal jednocześnie kliknęli przycisk priv.


niepoliczalnosc ponad wszystko!
a nieskonczonosc?
nieokreslona
przeciwnie, bardzo okreslona
za bardzo
nie lubisz pewnikow?
a sa takie?
aha. watpiciel
niejako
przynajmniej mysliciel
?
kto nie mysli, nie watpi
nie watpie :)
:))
Przez moment nie pisali nic.
jak święta?
nie pytaj...
rodzina?
poniekad. skomplikowana sprawa
a ty?
sam. z wyboru
tez nie mam nastroju na towarzystwo
to tlumaczy twoja obecnosc tutaj :)
haha
solo?
bingo.
zostawil mnie :(
sory
maly prezencik na gwiazdke
a ty jestes z kims
chwilowo nie
przyjedx do mnie :)
nie nadaje sie chyba :)
mam pyszna saltke wlasnej roboty :))
gdzie?
slupsk a ty?
czemu sie nie nadajesz?
sam siebie mam dosyc
3miasto
tez odstraszasz facetów ;)
tez?
ja mojego zameczylem :)
to powinnismy sie dogadac :)
myslisz? ;)

Zawahał się przez chwilę. Facet wydawał się sympatyczny, ale nie był pewien, czy ma ochotę na dalsze dywagacje.

jestes?

Ostatecznie nie miał nic lepszego do roboty. Popił łyk herbaty i usadowił się wygodniej.

rozmawiasz z kims
nie, mysle
???
ludzie sa ze soba lata
a sie nie znaja
przestaja sie znac
za malo czasu
chyba za duzo?
nie stazu, tylko czasu
na bycie ZE SOBA
cos w tym jest
nie wiem nawet dlaczego rozpadl sie moj zwiazek
poddałes sie?
skad wiesz ze nie on?
"sam z wyboru" :)
no tak :)
zaden wybor
nie mialem juz nic do zaoferowania on chyba tez
"o ktorej jutro wstajesz, kiedy wracasz"
symptom starego malzenstwa
probowales?

Zastanowił się. Oczywiście, że próbował, póki tylko wierzył, że warto. Na poważnie, dramatycznie, histerycznie, romantycznie. Zdesperowany zwierzył się kiedyś Pi, na co ten znalazł najprostszą receptę: kolacja przy świecach.

czekalem z winem i spagetti
wow
ubralem sie ladnie :)
sprawdzilem, o ktorej przyjdzie
i???
zadzwonil od przyjaciolki, ze zostaje na noc.
kot jej uciekl. wazna sprawa, tragedia
wino wypilem sam ale nie pomoglo
filon pieprzony

Uśmiechnął się smutno na wspomnienie tęsknoty, jaka ogarnęła go tamtego wieczora za Robertem, za jego śmiechem, figlarnym spojrzeniem, rozochoceniem po alkoholu. Za nocami przegadanymi wśród pieszczot i seksu. Za dotykiem delikatnych dłoni, za mocnym uściskiem palców w chwilach ekstazy.
Kiedy wrócił nareszcie rano, runął jak kłoda do łóżka. Jarek przytulił się do niego i szepnął "kocham cię". Chyba nawet nie usłyszał. "Znalazł się", mruknął krótko i zdjął z ramienia jego rękę.

rozstanie przebieglo rownie spektakularnie
pelna kultura
przynajmniej porzadnie padalo

Zabolało wspomnienie obojętności, z jaką Robert przyjął jego decyzję. Widział, że spokój maskuje ból i rozczarowanie, ale nawet nie próbował się przez niego przebić. Tamtego wieczora zyskał pewność, że nic nie uda się uratować.

???

Giddeon zamilkł na dobre. Nagle ogarnęła go złość, że wdał się w wynurzenia. Czego mógł się spodziewać po obcym człowieku, jakimś małolacie, poznanym przed kilkoma minutami?

przepraszam
nie ma sprawy. nudze?
nie wiedzialem
sam nie znosze takich opowiesci
mopsiku
o czym

Jarek zastygł w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

tesknie strasznie
brakuje mi ciebie
naprawde
nie chcialem żeby tak wyszlo
nikt nie chcial

Nie potrafił zdobyć się na więcej.

a wiec

Odruchowo pokręcił głową. Wahał się wystarczająco długo.

rozumiem
wesolych swiat kochanie
i przepraszam
nie przepraszaj
nie napiszesz "nie ma za co"?

Za późno. Zawsze o krok w tyle.

Jeszcze długo siedział przed monitorem. Odbył namiętną pogawędkę z napalonym_22.
Nie pomogło.

piątek, 1 listopada 2002

Białe koperty

W wieczornej ciszy rozległo się delikatne pukanie.
- Robiku, zejdziesz? – w drzwiach pojawiła się głowa siostry. – Chcemy zacząć, czekamy tylko na ciebie.
- Ojciec już jest? – zapytał.
- Właśnie zaniosłam mu jedzenie – zawahała się - nie chce usiąść z tobą do stołu.
Zamknął oczy. Na ramieniu poczuł jej drobną dłoń.
- Może to ja powinienem jeść tu, u góry – zapytał.
Zacisnęła palce.
- Nie, Robiku – powiedziała. – Chcemy, żebyś zszedł do nas. Przecież są święta, tak rzadko przyjeżdżasz.
- No właśnie.
Przytuliła się do niego i objęła za szyję.
- Skarbie… - wyszeptała.
- Jeszcze momencik – poprosił. – Za pięć minut będę na dole.
Uśmiechnął się blado. Iza pogłaskała go po głowie i ruszyła ku drzwiom.
- Ale ani minuty dłużej – zatrzymała się z w progu. - Nie bój się – powiedziała - wszystko będzie dobrze.
Zniknęła niemal bezszelestnie.
Nagle uderzyło go, że w całym domu panuje absolutna cisza. W salonie na dole czekało na niego pięć osób, za ścianą obok ojciec siedział w swoim fotelu. Tymczasem znikąd nie dochodził żaden dźwięk. Nawet wszechmocny telewizor umilkł na niezwykłą okoliczność.


Tyle się zmieniło w ciągu ostatniego roku. Wszystko. W pierwszym odruchu nawet kochana starsza siostra nie zdołała zachować spokoju.
"Jak mogłeś to zrobić matce, rodzinie!?" krzyczała w słuchawkę. "Czy masz choć odrobinę wyobraźni?! Wiesz, co ludzie będą gadali? Jak my spojrzymy w oczy sąsiadom, krewnym!?! To przecież mała mieścina. Ty siedzisz z dala od tego wszystkiego, nie pamiętasz, jak to jest. A ja jeżdżę do nich co tydzień, rozumiesz? Co tydzień! Widzę, jak wszyscy patrzą sobie na ręce. Czy w ogóle o tym pomyślałeś?!? Czy ty w ogóle myślisz jeszcze o kimś poza sobą?"
Była niesprawiedliwa. Myślał bardzo długo, całe lata, zanim podjął decyzję.
Miała rację, nikt nie musiał wiedzieć. Uciekł do miasta, wtopił się w uniwersytecki tłum, rozpoczął życie na własny rachunek. W domu zakładał maskę, mówił o studiach, pracy, starannie pomijając wszystko, co dotyczyło go najbardziej: uniesienia pierwszej miłości, pierwsze rozczarowania, rozterki, rozpacz rozstania. Pytania o życie uczuciowe zbywał banałami o pierwszeństwie nauki, potem kariery. Do kochanków dzwonił z automatu na poczcie, po drugiej stronie rynku. I coraz częściej wykręcał się od przyjazdów.
Wierzyli mu. Coraz mniej o nim wiedzieli: ocenzurowany skrawek rzeczywistości, którym mógł się z nimi dzielić, kurczył się z każdym romansem. Kiedy nastał Jarek, zdał sobie sprawę, że stabilizacja oznacza perspektywę zerwania kontaktów z rodziną. Pierwsza wizyta siostry i matki w nowym, wspólnym mieszkaniu dowiodła, jak trudno zatrzeć ślady intymnej codzienności.
Nikt nie musiał znać prawdy. On jednak coraz boleśniej czuł, że nie może jej dłużej kryć. Gdy jechał po matkę na dworzec, czuł mdłości. Nie tknął przysmaków, które przywiozła. Rozmawiał półsłówkami. Całą noc nie spał, bez końca rozpisując na role rozmowę, która go czekała. Odliczał minuty do poranka, kiedy zaproponował spacer nad morzem. Do ostatniej chwili zastanawiał się, czy nie zrezygnować.
Uciekła tego samego dnia. Wieczorem siostra zadzwoniła z wiadomością, że ojciec dostał wylewu. Poprosiła, żeby nie przyjeżdżał.

Za ścianą rozległ się rumor, a potem odgłosy kilku powolnych, nierównych kroków. Robert nasłuchiwał w napięciu. Cisza dzwoniła boleśnie w uszach. Poruszył się niepewnie i uniósł z miejsca. Ostrożnie ruszył na korytarz. Zanim się zorientował, nacisnął klamkę i ostrożnie wśliznął się do środka. Ojciec siedział bez ruchu na fotelu pod oknem, jakby wpatrzony w ciemność za szybą.
- Śpisz, tato? – odezwał się półgłosem.
Starzec nie zareagował. Słychać było jedynie jego nierówny, świszczący oddech.
- Wszystko w porządku?
Nie śmiał podejść bliżej. Posągowość ojca, tak niegdyś podziwiana, teraz go przytłaczała. Oczy kłuły od intensywnego wpatrywania się w nieruchome kontury.
- Ja… - zaczął niepewny, co ma powiedzieć – ja… chciałem…
Urwał bezradnie widząc, jak ręka ojca unosi się i wyprasza go zdecydowanym gestem. Zakrzywiony palec trafił go prosto w klatkę piersiową. Cofnął się o krok.
- Wesołych świąt, tato – powiedział i cicho zamknął za sobą drzwi.
Ruszył powoli korytarzem w stronę schodów. Z dołu dobiegały śmiechy najmłodszych kuzynek, domagających się otwarcia prezentów.
W kopercie od ojca znalazł sto złotych. Krzesło u szczytu stołu pozostało puste do jego wyjazdu.

---------------------------------------------

Jacek zabębnił palcami o kierownicę. Zerknął na bramę kamienicy, w której Krzyś zniknął kilkanaście minut wcześniej. W śnieżnej zamieci ledwie dostrzegał jej zarys. Włączył wycieraczki.
Z radia płynęła kolejna kolęda, tym razem w wykonaniu chóru chłopięcego. Przez moment wsłuchiwał się w czyste, pogodne głosy, zwiastujące dobrą nowinę. Przymknął oczy i pogrążył się w sobie. Od lat nie czuł się taki spokojny. Zanucił pod nosem.
Drzwi po prawej otworzyły się gwałtownie. Do środka wtargnął podmuch zimnego powietrza. Krzyś szybko wsunął się na siedzenie.
- Brrrr – otrząsnął z ramion płatki śniegu. – Coś niesamowitego, widzisz, jak pada?
- Trudno nie zauważyć – uśmiechnął się Jacek i zapalił silnik. – Nie przemarzłeś?
- Nie, to przecież kilka kroków.
Powoli ruszyli z miejsca.
- I jak? – zagadnął Jacek.
- Nienajgorzej – odparł Krzyś. – Matka oczywiście się popłakała, jak zwykle orzekła, że już jej nie kocham, że całkiem zwariowałem, że się mnie wyrzeknie…
- Faktycznie, sam miód.
- W porównaniu z wcześniejszymi występami całkiem nieźle – roześmiał się Krzyś. – Zwłaszcza że potem dała mi to…
Jacek zerknął w bok. Krzyś ściskał w dłoni białą kopertę. Podsunął mu ją pod nos z triumfalnym wyrazem twarzy.
- Gotówka? – zapytał, usiłując zajrzeć do środka.
- Lepiej.
- Nic nie widzę. Pusta?
- Nieeeee… - Krzyś zawiesił tajemniczo głos, ale rozpierająca go radość musiała znaleźć ujście. - To opłatek. Dla ciebie i twoich rodziców.
Jacek nie powiedział nic, zdjął rękę z kierownicy i po omacku poszukał dłoni Krzysia. Spojrzeli sobie w oczy.
- Kontroluj jezdnię – napomniał Krzyś.
Zadzwonił telefon. Krzyś odruchowo sciszył radio.
- Halo? Jacek? – rozległ się z głośnika kobiecy głos.
- Tak mamo? Coś się stało? – zaniepokoił się Jacek.
- Nie, po prostu czekamy na was… Gdzie jesteście?
- Przepraszam, będziemy za pięć minut – mimowolnie spojrzał na zegarek. - Krzyś potrzebował więcej czasu.
- Ale wszystko w porządku?
- Jak nigdy – uśmiechnął się Jacek. – Jak nigdy.
Rozłączył się. Krzyś sięgnął na tylne siedzenie po pakunki z prezentami.
Z radia wciąż płynęła dobra nowina.

wtorek, 15 października 2002

Przechowalnia

Wszystko zastał starannie spakowane, ustawione w szeregu, kolącym oczy niczym wyrzut sumienia. Przyjrzał się kartonom. "Płyty", "pościel", "książki – regał 1", "talerze", "ręczniki", "fotografie"… Obok grube worki z odzieżą. "Szafa – przedpokój", "zima", "wiosna – lato". I jeszcze "Papiery – piwnica", całkiem o nich zapomniał.
Wszędzie dostrzegał ubytki po swoich rzeczach. Regał świecił pustkami, na półkach brakowało książek, ceramicznych figurek i zdjęć. Mimo porządku pokój wyglądał na zapuszczony. Kwiaty wyłysiały, biurko regał i krzesła – wszystkie sprzęty sprawiały wrażenie, jakby i one miały za chwilę zniknąć, niczym z przechowalni.
Miejsce starej kanapy w sypialni zajęło łóżko, szeroki materac na dębowej ramie. Pachniało świeżością. Pościel też wyglądała na nową. Ze stolika pod oknem zniknęła wspólna fotografia z gór, a ze ścian erotyczne rysunki, przywiezione z którejś z niemieckich podróży. Zapewne odnajdzie je starannie zapakowane w jednym z kartonów.
Na swoim miejscu pozostała jedynie błękitna filiżanka, zdobiąca parapet. Pamiątka z Budapedsztu, gdzie pewnej wiosny spędzili cały tydzień. Bez końca wędrowali ulicami miasta, które Robik tak bardzo ukochał. "Praga to nic", wykrzykiwał podekscytowany, "spójrz na te światła, Karol się nie umywa!". Godzinami oglądał budynek parlamentu, wzgórza na drugim brzegu rzeki, oprowadzał po parkach. Gdy całowali się na blankach Baszty Rybackiej, szeptał: "jak dobrze, że jesteś".
Stylową filiżankę z podstawkiem, wypatrzoną zaraz po przyjeździe, w herbaciarni nieopodal hotelu, kupili ostatniego dnia, za resztę forintów. "Wciąż stoi, czeka na mnie", stwierdzał Robi, ilekroć tamtędy przechodzili. Lubił wystawiać swoją cierpliwość na próbę.
Tym razem nie starczyło mu sił. Wyjechał z Agą na weekend poza miasto. "Nie chcę być świadkiem kolejnego zniknięcia", mówił smutno przez telefon. "Lepiej niech dokona się pod moją nieobecność."
Jarek ocknął się przy oknie, wsparty o parapet. Wpatrywał się bezmyślnie w przestrzeń za szybą. Wrony krążyły między domami z monotonnym krzykiem.
Znów poczuł łzy w przełyku. "Co się z nami stało?" pomyślał.
Odpowiedział mu przenikliwy dźwięk domofonu.
Kwadrans później pod klatkę schodową podjechał zamówiony samochód. Gdy wrzucał klucze do skrzynki pocztowej było już ciemno. Miał ochotę krzyczeć.

---------------------------------------------------

- Już myślałam, że nie przyjdziesz – wypomniała Krzysztofowi matka, ledwie zdążył wejść. – Ostatnio tak rzadko się pokazujesz…
- Ależ mamo! – jęknął. – Widzieliśmy się przedwczoraj!
- Przez chwilę – sięgnęła po kurtkę. – Wpadasz jak po ogień!
- Mam mnóstwo pracy. Niedługo święta, zamknięcie roku. To naprawdę ważne.
- Kiedyś miałeś dla nas czas – stwierdziła. – To jest ważne.
"Dla nas" oznaczało w tym wypadku "dla starej, schorowanej, opuszczonej kobiety". Bez słowa przeszedł do kuchni.
- Jadłem na mieście – zastrzegł na widok nakrycia na stole.
- Na mieście, na mieście… – zagderała. – Co to za jedzenie! Pomyje i tektura!
Starannie wybierała z ogromnego garnka najsmakowitsze kąski gulaszu, by mógł się przekonać, ile traci bez domowej kuchni.
- Gdzie tata? – zmienił temat.
- Śpi. Ostatnio kładzie się po obiedzie na godzinkę. Bogu dzięki, przynajmniej mam spokój.
Usiadła naprzeciwko i podsunęła talerz.
- Zrobił się bardzo marudny. Krzyż strasznie mu dokucza, i płuca. Odkąd się wyprowadziłeś… - urwała.
- Mówił coś? Pytał? – spojrzał na nią niepewnie.
- Co miał pytać. Masz swoje mieszkanie, własne życie.
Zapadła cisza. Jadł ze wzrokiem utkwionym w talerz
- Przecież to prawda – powiedział wreszcie.
Wzruszyła ramionami. Podniosła się i ociężałym krokiem podeszła do lodówki.
- Mam szynkę, Nowakowa przywiozła od syna. A tu jajka… dwadzieścia starczy?
- Oj, mamo!
- Zrobiłam zupę grzybową, taką jak lubisz…
- Po co tyle!
- Nie jesteś jeden – stwierdziła dobitnie, a głos lekko jej się załamał. Sięgnęła głębiej do szuflady.
- Mamy co jeść.
- Pewnie z jakiejś restauracji.
- Nie, mamo, Jacek… - urwał widząc, że zadrżały jej ramiona. Odwrócona do niego plecami pochyliła nagle głowę.
- Domowe – upierała się. – Takie, jak lubisz. Skąd on może wiedzieć.
Podszedł do niej i objął w pasie. Oddychała ostrożnie, niemal niezauważalnie.
- On mnie kocha, mamo.
- Co wy tam wiecie – powiedziała cicho. – Młodzi. W głowach się poprzewracało, zboczeńcy do głowy nakładli, że już nie można zwyczajnie żyć, jak kiedyś.
- Proszę…
- Nie, synku. Ty myślisz stara, głupia, niech gada do woli, przejdzie jej. A ja widzę, on cię omamił. Wiem, pamiętam przecież, nigdy taki nie byłeś!
- Nieprawda. Zawsze. Gdybyś mogła zobaczyć…
Odwróciła się i spojrzała na niego gniewnie.
- Nie, Krzysiu. Nie chcę. Ten człowiek cię krzywdzi, bóg jeden wie, jak bardzo.
- Mamo!!!
- Krzycz na starą. Zaślepiony jesteś, nie widzisz, ale matki nie oszukasz. Może to i dobry człowiek, ale na złą drogę cię prowadzi.
- Jest wspaniały. Troszczy się o mnie.
- Może – przytaknęła. – A kto zatroszczy się o ojca, kiedy mnie już zabraknie? Też on?
- Nie mów tak.
- Ciągle pyta, co robisz, czemu nie przychodzisz. Co ja mam mówić? Że nawet w wigilię nie masz czasu dla rodziny?
- Chciałbym bardzo…
- To przyjdź – chwyciła go za ramiona. – Wróć synku.
- Nie mogę – powiedział.
- Nie chcesz – orzekła machając ręką. – Twoja wola.
- W pierwsze święto, obiecuję.
Pakowała w milczeniu kolejne przysmaki.
- Kocham cię mamo. Wiesz, że zawsze będę przy tobie. Ale nie każ mi wybierać.
Przytulił ją mocno. Trwali przez chwilę w bezruchu. Potem oswobodziła się i wręczyła mu gotową paczkę.
- Chciałeś zabrać jakieś rzeczy – przypomniała.
- Książki, ale nie bardzo mam czas. Nie jadę do domu… - za późno zorientował się, jak niestosownego słowa użył. – Zresztą sprawa nie jest pilna. Wpadnę jutro w południe, na pewno przyda ci się pomoc w zakupach…
- Dobrze. Ale dzisiaj już idź – pogłaskała go po włosach. – Czuję się zmęczona, chyba się położę.


Drzwi zamknęły się za nim z cichym klaśnięciem. Przez dłuższą chwilę stał oparty o framugę, wsłuchując się w odgłosy kamienicy i oszalałe bicie swojego serca. Przez brudne okno na półpiętrze wpadało na schody purpurowe światło zachodzącego słońca. Wszedł w nie powoli zaciskając powieki. Ruszył galopem po schodach.
Matka obserwowała go zza firanek, jak biegnie skosem na drugą stronę ulicy. Nie obejrzał się ani razu.
- Krzyś był? – dobiegł z pokoju głos męża.
- Idę do ciebie, już idę! – krzyknęła. Westchnęła ciężko, nalała szklankę wody i powoli zdjęła fartuch. W przedpokoju zapaliła po drodze lampkę koło lustra.
Przecież mógł się rozmyślić.

wtorek, 1 października 2002

Tartinki

- Cześć, kochanie – Pi pojawił się w drzwiach kuchni z siatkami Kappahla w ręku. – Wiesz co dostałem? Rewelacja! Wyprzedaż na wyprzedaży!
Leszek nie zareagował. Nałożył na talerz kolejny kawałek pizzy. Spokojnie sięgnął po ketchup nie odrywając oczu od gazety. Pi odstawił paczki na krzesło i usiadł, ściągając rękawiczki.
– Nie nastawiłeś kawy? – zapytał z nutką dezaprobaty w głosie.
- Dopiero co wróciłem – burknął Leszek z pełnymi ustami. - Z pracy.
Skinął głową w stronę kartonu.
- Nałóż sobie póki gorąca…
- Nie jestem głodny – pokrecił głową Pi. - Przekąsiliśmy w TaiLo.
- Śmy? – Lech uniósł pytająco brew.
- No… Troy zadzwonił do mnie po południu, że jedzie do Klifa i czy bym nie pojechał, bo chce się poradzić w kwestii prezentów… - Pi zainteresował się nagle wyglądem swoich dłoni.
- No i oczywiście byś pojechał?
- No tak, nie widzieliśmy się całe wieki. Strasznie długo łaziliśmy, nogi mi już wychodziły z tyłka i strasznie zgłodniałem, więc siedliśmy w tej wietnamskiej knajpce. Pomyślałem, że w domu przecież nic nie ma… – urwał zmieszany. Szybko jednak odzyskał rezon. - Ale widzę że sobie poradziłeś… To co, wypijesz trochę?
Nalał świeżej wody do filtra i w oczekiwaniu na odpowiedź oparł się o blat. Leszek żuł w milczeniu.
- Duża, jak zwykle?
- Mhm.
Zamilkli. Pi sięgnął po filtry i puszkę. Odmierzając kolejne łyżeczki niepewnie zerkał na plecy Leszka. Najwyraźniej popadł w jeden ze swoich humorów i nie miał ochoty na rozmowy. Czyżby znowu problemy w pracy? On od dawna ostrzegał, że Leszek bierze na siebie zbyt wiele.
Włączył radio.
- Możesz ściszyć? – usłyszał natychmiast. – A najlepiej wyłącz. Dosyć się nasłuchałem od rana.
Wzruszył ramionami, ale zgasił odbiornik. Słychać było tylko sapanie ekspresu.
- A właśnie, jak tam w pracy? – zagaił.
Leszek podniósł ociężale wzrok znad artykułu.
- Nie mam ochoty o tym rozmawiać.
- Ale ja chciałbym wiedzieć, co się u ciebie dzieje…
- Przecież widzisz.
- Kiedy jestem ciekaw
- Szkoda, że nie byłeś ciekaw, co zjem, skoro w lodówce pustki, a ty wybrałeś się z przyjaciółką na zakupy – powiedział cicho Leszek. - Bez uprzedzenia.
- Co cię ugryzło? Jeszcze mi przywal, że pytam.
Ustawił filiżanki na stole.
- Twoja matka dzwoniła – zakomunikował siadając.
- Kiedy?
- W południe, zupełnie nie wiem po co, skoro wiadomo, że jesteś w firmie.
Leszek zacisnął nerwowo usta. Pi i jego matka nie dogadywali się najlepiej. Uważała, że jej syn padł ofiarą pazernego naciągacza, do tego nieroba, zupełnie niewartego zaufania. Głośno dawała wyraz swojej dezaprobaty niefortunnym związkiem najstarszego syna. Mijały lata, i choć z pozoru pogodziła się z sytuacją, nadal bacznie kontrolowała rozwój wydarzeń.
- Chce przyjechać dwudziestego drugiego.
- Wiem, dzwoniła do mnie na komórkę.
- I co, pojedziesz po nią?
- Jeszcze nie wiem. To zależy, ile będzie roboty.
- Ja pojadę prawdopodobnie dopiero w wigilię – zaznaczył Pi grobowym głosem - ale najprędzej dwudziestego trzeciego. Wcześniej nie wyrobię z robotą.
- No nic – Leszek z szelestem przewrócił stronę. – Jakoś sobie poradzimy.
- Jakoś z pewnością – burknął Pi. – Nie wątpię…
Znów brak odpowiedzi. Zaczął bębnić palcami po stole. Potem zajrzał do toreb na krześle.
- Piszą coś ciekawego? – wskazał na gazetę.
- Daj mi spokój – Leszek rzucił sztućce na talerz. – Czy po całym dniu harówki mogę spokojnie przeczytać chociaż jeden artykuł?
- Myślałem, że chcesz pogadać.
- Chciałem coś zjeść! – rzucił Leszek przez ściśnięte zęby. - Coś porządnego. Nie mam zwyczaju rozmawiać, gdy jestem zmęczony, głodny i wściekły!
- No-no, masz swój dzień, co? – uśmiechnął się krzywo Pi. – Znów zabrakło spinaczy?
- Bynajmniej, kochanie, bynajmniej. Po prostu zmęczyły mnie idiotyczne telefony w sprawie zamówienia na sylwestra. Mam powyżej uszu uzgadniania, jaki rodzaj oliwek udekoruje kanapki! Może gdybyś był w domu chociaż przez chwilę, nie gnębiono by mnie takimi duperelami, ale przecież ty musisz pojechać po nowe ciuszki od Kappahla i nie masz czasu na odbieranie komórki!!!
- Naprawdę nie rozumiem…
- Mam ci to wyłuszczyć na piśmie? Czy wiesz, ile kosztuje nas ta impreza?!
- Zgodziłeś się na nią – wycedził zimno Pi.
- Ale wówczas nie było mowy o czterdziestu osobach i żarciu z najlepszego hotelu w mieście!!!
- A co chciałeś zaserwować? Herbatę ekspresową i tatara z osiedlowej speluny?
- Na pewno nie tartinki za pięć złotych sztuka!!!
- Poproś mamę, przygotuje wszystko za darmo. Wystarczy, że zostanie kilka dni dłużej!
- Oczywiście, pojeździj sobie na mojej matce!!! Tobie nawet nie przyjdzie do głowy coś zrobić! Ty żyjesz swobodą, tłumaczeniami dorabiasz na waciki! To ja wszystko finansuję i organizuję, i jeszcze powinienem siedzieć cicho! Dlaczego do cholery nie oddzwoniłeś do hotelu, tak jak się umówiłeś?!
Pi w zawziętym milczeniu przekładał pakunki w papierowych torbach. Leszek wstał z miejsca i brzękiem wrzucił brudne naczynia do zlewu.
- Proszę bardzo, mnie nie zależy – oznajmił Piotr lodowatym głosem. – Skoro chcesz, możemy wszystko odwołać. Tylko nie zdziw się, jak ci wszyscy obrobią dupę za plecami.
- Dupę obrabiają mi od dawna, z twojego powodu!!! – Leszek walnął pięścią w stół. Pi drgnął nerwowo i spojrzał na niego rozwścieczony.
- Uspokój się – wysyczał. - Nie rób kolejnego przedstawienia! Dosyć.
- Owszem dosyć. – Lech ściszył groźnie głos. - Dowiedz się, że moja matka przyjedzie we wtorek wieczorem, a ty przywitasz ją szerokim uśmiechem i będziesz dla niej miły przez calutką dobę. Bo to moja matka do cholery, czy ci się podoba, czy nie. A teraz podnieś dupę, zadzwoń do tej pierdolonej Horodyńskiej, czy jak tam ta kobieta się nazywa, i powiedz, że rezygnujemy z połowy zamówienia…
- Leszek…
- Żadnych ale, przynajmniej dopóki ja za to płacę.
- Nie takim tonem! – wycedził Pi zrywając się z furią od stołu. -Zapomniałeś, zdaje się, pod jakim warunkiem do ciebie wróciłem!
- Ty?! Do mnie? – Leszek uniósł teatralnie brew. - Myślałem, że do moich kart kredytowych…
Drzwi sypialni trzasnęły. Leszek na powrót utkwił wzrok w gazecie. Druk zlewał się w wielką, czarną plamę. Przez kilkadziesiąt sekund opanowywał wzburzenie. Potem podszedł do lodówki i wyciągnął z górnej półki oszronioną butelkę piwa. Wyłączył ekspres, który cicho syknął. Wokół rozchodził się cierpki aromat kawy, spływającej leniwie po ściankach dzbanka, jak gdyby nic się nie stało.

niedziela, 15 września 2002

Ulica cicha

Jarek schował telefon. Mimo chłodu gorąco nieznośnie drapało pod grubą warstwą ubrania. Rozmowy z Robertem kosztowały go mnóstwo wysiłku. Oczekiwanie w głosie, nadzieja podszywająca każde słowo zmuszały do ostrożnych sformułowań, by go znów nie zranić.
Ruszył przed siebie. Znów spojrzał na kartkę z adresem. Nie znał okolicy, a namiary od koleżanki z pracy stanowiły ostatnią deskę ratunku. Obca kobieta wydała mu się przez telefon nieco oschła, ale przecież nie miała go adoptować, tylko wynająć mieszkanie.
"Źródlana trzydzieści trzy", powtarzał w myślach niczym mantrę, jakby w obawie, że przegapi lub zapomni coś ważnego. "Ładny adres."
Robotnicze, wczesnopowojenne osiedle nie wywarło na nim równie pozytywnego wrażenia. Szare, dwupiętrowe budynki pochylały się, jakby chciały przygnieść go odrapanym ciężarem. Kiedy skręcił w kolejną ulicę, w twarz uderzył go poryw mroźnego powietrza. Cicha, przczytał na tablicy. Jeszcze tylko trzy przecznice. Pod wiatr.
"Ulica Cicha wcale nie jest cicha…", przypomniał sobie fragment wiersza. Czyjego?
Ciche było rozstanie z Robertem. Zbyt ciche. Nie spodziewał się awantur, histerii, ale liczył, że przynajmniej w tak dramatycznych okolicznościach uda się przywołać prawdziwe emocje, przebić przez skorupy, w których obaj zasklepiali się od dawna. Zapracowani, znużeni sobą i życiem. Coraz więcej czasu spędzali oddzielnie, coraz mniej im to przeszkadzało. Jakaś tajemnicza, niczym nieuzasadniona siła trzymała ich ciągle przy sobie, ale i ona słabła z każdym ostatnim tygodniem. Wreszcie wygasła, równie nieubłaganie, jak się pojawiła.
Czy naprawdę nie mieli sobie już nic do powiedzenia?
Kiedyś rozmawiali bez przerwy, dzielili się najdrobniejszymi przeżyciami i myślami. Nie mieli telefonu, nie wspominając o komputerze czy samochodzie. Na wspólny dobytek składały się radio, dwa krzesła i stary, zdefasonowany materac, na którym – w swoim własnym świecie – przeżywali najwspanialsze chwile. Teraz skrupulatnie dzielą dorobek ostatnicyh lat: kompakty, mikrofalówkę, książki, kamerę, pralkę, filmy. Kulturalnie, po cichu. Jak cywilizowani ludzie.
"Dobrze, skoro tego chcesz". Pół roku wcześniej Robert mówił zupełnie inaczej. "Musimy próbować", zapewniał gorączkowo, "pracować, jeszcze nie jest za późno". Na Sylwestra pojechali do Berlina, gdzie spędzili pierwsze wspólne wakacje. Na chwilę uwierzyli, że zdołają się porozumieć. Wtedy, w hotelu, kochali się ostatni raz w nadziei, że oto z popiołów rodzi się namiętność.
Wspomnień starczyło na kilkanaście tygodni. Potem wróciła równia pochyła.
Podmuch zerwał Jarkowi kaptur z głowy. "Cholerne zawieje!", pomyślał ze złością. "Że też muszę ciągać się po takim zadupiu!"
Nie wiedział dlaczego. Wciąż nie czuł się wolny, rany były zbyt świeże. A jednak w tamten poniedziałek, po cięzkim, cichym weekendzie, nieprzespanych nocach spędzonych przed telewizorem, na niewygodnej sofie, ogarnęła go autentyczna ulga. Ogolił się dokładniej niż zwykle, starannie po sobie posprzątał i wcześniej wyszedł do pracy. Gdy zamknął za sobą drzwi, wydało mu się, że uleci do góry, że wszystko jest znów możliwe.
Dwie godziny później telefon od Roberta sprowadził go na ziemię, ale te minuty dały mu pewność.

Nie zauważył, kiedy zaczął padać śnieg. Zorientował się tylko, że zaszedł za daleko. Zawrócił i przyspieszył nieco kroku. Wiatr napierał mu teraz na plecy, wciskając morke płatki za kołnierz.
"Kurwa mać!", przeklął pod nosem wyprawę w nieznane. "Nie ma nawet kogo zapytać o drogę. Zdaje się, że to zaraz w prawo…"
Ruszył niemal biegiem. W ostatnim momencie zauważył sylwetkę, wyłaniającą się zza ceglanego węgła. Zderzenie było nieuniknione.
- Przepraszam bardzo, naprawdę nie widziałem – mamrotał przed siebie otrzepując nieznajomego.
- Jaro? – usłyszał radosny głos. – Co tu robisz?
Przyjrzał się uważniej ciemnej sylwetce na chodniku.
- Co ty, kumpla nie jarzysz? – mężczyzna podniósł się energicznie i klepnął go w ramię. – Kupę lat, stary, kupę lat!
- Dario?
- Bingo – roześmiał się Darek. – Wszystkiego bym się spodziewał na tym odludziu, ale ciebie? W życiu! Co tu robisz?
- Szukam mieszkania – wyrzucił z siebie ogłuszony Jarek, czym wyraźnie rozbawił Darka jeszcze bardziej.
- Nie! – krzyknął z niedowierzaniem, ciągnąc go za rękaw. – Bomba!
- Bomba? – powtórzył odruchowo.
- Bo tak się składa, że ja szukam lokatora na cztery pokoje z kuchnią i łazienką. - Darek triumfował. - I co ty na to? Stary, co za fart.

Kwadrans później pchnął z rozmachem drzwi na poddaszu kamienicy w centrum miasta.
– Tadam! Panie przodem!
Widok był imponujący. Korytarz liczył dobre kilkanaście metrów kwadratowych. Wysokość ścian przyprawiała o zawrót głowy. Na każdej troje drzwi z litego, niemalowanego drewna w grubych framugach.
- Do niedawna mieszkałem z jednym gościem i jego lasencją, ale nagle coś im odpaliło i ewakuowali się do Wawki. Nagrali szybko jakąś robotę, wiesz, artyści, jakoś tam się zahaczyli. W operze czy gdzieś tam, nieważne…
Darek nadawał jak najęty, prowadząc go do nowocześnie urządzonego saloniku z wielkim oknem balkonowym. Przez firanki prześwitywała zieleń z podwórza.
- Bajer, co? To nie balkon, prawdziwy, kurna, taras, mówię ci, latem można smażyć się nawet we czwórkę. Ale to nic, uważaj teraz!
Przeszli do pokoju wielkości sporej kawalerki. Ogromny materac i masywna szafa stanowiły jedyne wyposażenie. Na ziemi wokół sprzętu walał się stos płyt.
- To moja samotnia – w głosie Daria brzmiała niekłamana duma.
Znów korytarz, potem spora kuchnia z jadalnią. Dalej łazienka, mała i wąska, ale nadspodziewanie komfortowa. Na końcu hallu, przy drzwiach wejściowych, znajdował się gabinet z komputerem i regałami pełnymi książek. "Świątynia muzyki, pracy i seksu", stwierdził gospodarz z porozumiewawczym mrugnięciem. "Wiesz, sztywne łącze i te sprawy".
Zostały jeszcze drzwi naprzeciw gabinetu.
- Tu możesz spać – zniżył głos Dario. – Dla mnie to jakieś takie za ciasne i te ciemne ściany. Za to blisko wejścia i łazienki, pełna swoboda…
Sypialenka okazała się niezwykle przytulna: spadziste ściany obłożone drewnem, antyczna szafa i masywne łóżko, a do tego mansarda z niewielkim oknem. W pomieszczeniu panował kojący półmrok.
- Jesteś aniołem – wyszeptał nabożnie Jarek. – Ile?
- Zobaczy się – uśmiechnął się gospodarz. – Pytanie brzmi raczej od kiedy. Zrzuć katankę, siądziemy przy browarku i pogadamy.

niedziela, 1 września 2002

Trup w szafie

Drzwi zastała uchylone. Z mieszkania dobiegała rytmiczna muzyka. Na wszelki wypadek głośno zapukała.
- Tu jestem – usłyszała stłumiony głos. – Rozgość się, zaraz wychodzę.
Ruszyła w głąb korytarza, omijając stosy gazet i chaotycznie poustawiane pakunki. Zostawiła na wieszaku torbę i kurtkę.
- Dobrze chociaż, że podszedłeś do domofonu – zawołała.
W pokoju nie było nikogo. Dopiero po chwili dostrzegła otwarte na oścież drzwi szafy w drugim końcu pokoju. Spod spiętrzonej odzieży na podłodze wystawały stopy w niebieskich skarpetkach.
- No nieźle – powiedziała w ich kierunku. – Mogę zapytać, co robisz?
- Już Aguś, już – wysapał Robert – jeszcze moment…
- Nie spiesz się – przysiadła na fotelu. – Mam czas.
Rozejrzała się wokół. Pod oknem stał rząd różnego rozmiaru kartonów, po części wypełnionych papierami i płytami. Półki witryny świeciły pustkami. Z kanapy zwisała pomięta pościel. Ławę i nocny stolik pokrywały brudne talerzyki, kubki, butelki i opakowania po ciastkach. Nawet kwiaty oklapły smętnie, nie podlewane od dłuższego czasu.
- Widzę, że szalejesz na całego – stwierdziła, trącając butem slipki, porzucone przy nodze krzesła. Wstała i otworzyła żaluzje.
Robert wycofał się ostrożnie z szafy z ogromną, pustą torbą w ręku.
- A na co mam czekać? – spytał wzruszając ramionami. – Cudów nie będzie.
Wyglądał mizernie. Blada cera, podkrążone oczy, poskręcane i nie umyte włosy. Na popielatym dresie widniały ślady co najmniej kilku posiłków, nieprzespanych nocy oraz ciemne smugi brudu.
- Czyściłeś tym półki? – zapytała.
Potrząsnął bluzą, z której uniosła się chmura pyłu.
- Eeeeee… nie, w szafach mam czysto. To z piwnicy – wyjaśnił i wskazał głową na pudła. - Jarek trzymał na dole jakieś książki. Pojęcia nie masz, ile się w tej klitce zmieściło…
Nagle oprzytomniał, jakby dopiero teraz ją zauważył.
- Więc jesteś! – ucieszył się. – Która godzina?
- Przyszłam wcześniej, nie miałam siły siedzieć dłużej w pracy.
- Fajnie. Napijesz się czegoś?
- Chętnie. Ale najpierw zabiorę się za zmywanie – spojrzała znacząco na stolik. Wystarczająco długo znała Roberta, by zgadnąć, że zabrudził naczynia do ostatniej szklanki. Włącznie z nielubianymi, których zwykle w ogóle nie używał.

- Sprawa jest beznadziejna – powiedział, gdy wreszcie usiedli. – Wcale się nie widujemy, a jeśli już spotkamy się przypadkiem w progu, nie zamieniamy prawie ani słowa. Jak chce mi coś przekazać, wysyła esemesa albo zostawia karteczki. Raczej nie nocuje w domu…
Mechanicznie przesypywał łyżeczką cukier w pojemniku. Mówił spokojnie lecz smutno, z wzrokiem utkwionym w spodek.
- Zapowiedział się na przedwczoraj wieczorem. Nie mówił, po co, a ja kretyn myślałem, że może on… że pogadamy - podniósł zamglony wzrok i spojrzał przez nią na wylot. – To głupie, wiem, ale przecież różnie bywa. Tyle przeszliśmy przez te lata. To wszystko wydarzyło się tak nagle, myślałem, że może przemyślał… Ciągle zastanawiam się dlaczego…
Urwał i zacisnął wargi. Szybko opanował wzruszenie.
- Przyszedł wziąć część ciuchów. Nie chciał robić tego pod moją nieobecność. Było mu niezręcznie postawić mnie przed faktem dokonanym – wyrecytował naśladując głos i manierę Jarka. – Takt wcielony. Pakował się do pierwszej, ale nie został na noc. Stwierdził, że nie potrafi, że dla niego to też bardzo trudne, przykro mu, zdaje sobie sprawę itede. Walnął taką litanię, że miałem ochotę go zabić.
Aga pochyliła się i ujęła Roberta za rękę. Miał lodowate palce.
- Jesteś bardzo dzielny – powiedziała cicho.
- A oprócz tego przystojny i inteligentny – zaszydził. - I co z tego? Jarek też mnie podziwia, że tak to wszystko znoszę, że nie krzyczę, nie histeryzuję. Jestem bardzo dzielny, silniejszy od niego, bo dla niego to bardzo trudne, naprawdę, i on mnie bardzo podziwia. Sam siebie podziwiam. Tylko co z tego?
- Przepraszam, nie chciałam – uśmiechnęła się pojednawczo. – Sądziłam…
- Po tobie się tego nie spodziewałem - spojrzał na nią z wyrzutem.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się.
- Jesteś niemożliwy, Robociku.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli.
- Wiesz co jest najgorsze? – zapytał cicho.
- Powiedz.
- Że nie zostawił mnie dla innego. Nocuje u jakiegoś kumpla ze studiów, żonatego heteryka. Nabajerował, że dojeżdża, że szuka mieszkania i to tylko przejściowe – popił w zadumie łyk kawy. – Nie zdradził mnie, nie pokochał ładniejszego. On po prostu nie chce być ze mną.
- Na pewno nikogo nie ma?
Wzruszył ramionami.
- Jest taktowny, ale nie do tego stopnia. Rzadko kłamał, a już na pewno nie w sprawach istotnych. Poza tym trudno byłoby się kryć: za dużo wspólnych znajomych.
- Sama nie uważałam go za kłamczucha - przytaknęła. - Lubiłam go.
- Dzięki. Teraz mi mówisz!
- Zawsze ci powtarzałam. To był najrozsądniejszy z twoich facetów.
- Nareszcie wróciło ci wrodzone poczucie taktu – stwierdził z przekąsem. – Już myślałem, że przyszłaś płakać i użalać się nad moim tragicznym losem.
- Niedoczekanie twoje – uśmiechnęła się – Zaraz zagonię cię do roboty. Rozpacz rozpaczą, ale nie możesz mieszkać w chlewie!
Zadzwoniła komórka. Robert przyjrzał się wyświetlaczowi, ale numer najwyraźniej nic mu nie powiedział.
- Tak słucham? – zauważyła, że nagle spiął się w sobie. – Ach, to ty…! Nie, nie widziałem. Nie wiem, naprawdę. Owszem, pakowałem już dokumenty, papiery z biurka też, ale dowodu nie znalazłem.
Aga dolała sobie kawy ze dzbanka i usunęła się do przedpokoju. Wyjęła z torby chusteczki i sprawdziła stan telefonu. Wciąż słyszała rozmowę z kuchni.
- Nie ma powodu, przecież sam się zaofiarowałem – mimo pozorów spokoju, z głosu Roberta przebijały gwałtowne emocje. – Dobrze, oczywiście. No nie, kiedy tylko zechcesz, Mopsiku. Na razie…
Pojawił się w pokoju z rumieńcami na twarzy i błyszczącymi oczyma.
- Posiał gdzieś dowód osobisty – poinformował z wystudiowaną obojętnością. – Nic nowego, bałaganiarz-recydywista!
Rozglądał się po pokoju, jakby w ten sposób mógł zlokalizować zgubę.
- Wciąż tak do niego mówię – stwierdził. – Za parę dni się wyprowadza, a ja wciąż trzymam to w tajemnicy, jakby to mogło coś zmienić. Śni mi się co noc, w dzień zastanawiam się bez końca, co mogłem powiedzieć inaczej, w czym ustąpić, o co zawalczyć… – zmarszczył czoło pod wpływem nagłej myśli. – Takie rzeczy nie zdarzają się nagle. Jeśli za miesiąc będę twierdzić, że już się wyleczyłem, daj mi kopa w dupę, ok.?
Aga pomyślała, że pakowanie rzeczy byłego nie należy do najskuteczniejszych metod radzenia sobie z rozstaniem. Głośno zaś powiedziała:
- Możesz na mnie liczyć – objęła go i pocałowała w czoło. – A teraz do roboty.

czwartek, 15 sierpnia 2002

Znaleźne

- Mysiu, nie wiesz, gdzie położyłem wyciągi bankowe?
Jacek oderwał wzrok od monitora. Krzyś stał wsparty o framugę z pytającym wyrazem twarzy. Wyglądał ponętnie w długich bokserkach i popielatej bluzie. Jacek pomyślał, że za te nogi w grubych, wełnianych skarpetach oddałby cały świat. Od niedawna mógł się nimi cieszyć na co dzień i umiał to docenić. Z trudem oderwał wzrok od ideału.
- Ostatni raz widziałem cię z nimi w kuchni – stwierdził.
- I co z tego – westchnął Krzyś. – Tyle to i ja pamiętam. Chyba masz za dużą kuchnię, niestety… - znów westchnął zabawnie i obrócił się na pięcie.
- Nigdy tak o niej nie myślałem – uśmiechnął się Jacek. – Poza tym to nasza kuchnia – napomniał głośniej.
Postanowił zrobić krótką przerwę i ruszył śladem Krzysia. Skręcił, by zgasić światło w łazience, i zgarnął stos reklamówek z szafki w przedpokoju. Krzyś przeszukiwał w kuchni kolejne szuflady, niecierpliwie potrząsając czupryną.
- Nie tego przypadkiem szukasz? – podsunął mu wydruki.
- Aaaaaa… owszem. Podobno nie wiesz, gdzie są – Krzyś próbował odebrać papiery, jednak Jacek cofnął rękę.
- Nie tak szybko – pokręcił głową. – Gdybym ci powiedział od razu, nie mógłbym wystąpić o znaleźne.
- A występujesz? – w głosie Krzysia zabrzmiała wyraźna nadzieja. – Myślałem, że masz pilną robotę.
- Aż taka pilna nie jest – Jacek odłożył na bok ulotki i objął go wpół. – Zaczeka godzinkę…
Krzyś oparł głowę na jego ramieniu.
- To nierozsądne. Mister Pierdziuliński poczuje się rozczarowany twoją postawą. Zobaczysz, obetnie ci premię!
- Nie dowie się. Poza tym wszystko przez ciebie, na pewno by zrozumiał. Wystarczy spojrzeć… – wsunął dłonie pod krzysiową bluzę. – Wciąż mnie zadziwia, jaki jesteś gorący – wyszeptał mu do ucha.
- To jeszcze nic – Krzyś obrócił się wpół i polizał go po szyi. – Spróbuj niżej…
- Aż się boję.


Bał się naprawdę. "Takie historie się nie zdarzają", pomyślał nie po raz pierwszy. Zastanawiał się bez przerwy od ponad trzech miesięcy.
Poznali się w klubie, za sprawą Pi, który z przekąsem przedstawił Krzysia jako najgorętszy towar w mieście i okolicach. Cztery lata młodszy, przystojny w niemal uniwersalny sposób, po dwóch fakultetach, rozpoczynał błyskotliwą karierę w agencji reklamowej.
Pierwsze spotkania Jacek traktował niezobowiązująco: dawno nauczył się z dystansem podchodzić do nowych znajomości. Chadzali do kina, na imprezy, do restauracji. Krzyś żywił najwyraźniej coraz konkretniejsze zamiary, a gdy po kilku tygodniach zaproponował wspólny wypad w góry, Jacek zaniepokoił się nie na żarty. Dotąd musiał zabiegać o względy mężczyzn i przywykł do myśli, że żadnego nie utrzyma na dłużej. Tymczasem chłopak, o którym mógł tylko marzyć, najwyraźniej interesował się nim na serio: po powrocie z Zakopanego oznajmił rodzicom, że znalazł mężczyznę swego życia, spakował się i przeprowadził.
Jak gdyby nigdy nic.
Co w nim widział? Jacek dobiegał trzydziestki, pracował w biurze rachunkowym, celebrował prawdziwie starokawalerskie nawyki. O swojej urodzie mawiał "szok’n’go", nie był wylewny i raczej nie gustował w życiu towarzyskim. Przyjaciele określali go pieszczotliwie mianem wyemancypowanego kołtuna. Czym mógł zaimponować komukolwiek? Czym zainteresował Krzysztofa?
- Boję się sparzyć – wyszeptał bezradnie.
- Nie ma powodu – usłyszał spokojny głos. - Daj rękę, poprowadzę…
Poprowadził. Pocałunek smakował gorzko aromatem popołudniowej kawy. Jacek kochał popołudniową kawę Krzysia.


Świergot telefonu zaskoczył ich na podłodze. Słuchawka leżała na blacie. Zastygli spleceni w oczekiwaniu na kolejny sygnał. Przeczekali także trzeci.
- Nie odbieraj – słowa Krzysia płynęły bezgłośnie z oddechem. – To na pewno Kasak. Nagra się.
- Nie o tej porze – pokręcił głową Jacek. – Poza tym zadzwoniłby na komórkę.
Aparat znów się odezwał. Jacek wyśliznął się spod Krzysia i sięgnął po omacku do góry.
- Słucham?
- No cześć, co porabiacie?
- Zgadnij – znacząco zawiesił głos.
- Czyżby to, co myślę…? – Robert zachłysnął się teatralnie.
- Owszem – Jacek nie krył satysfakcji.
- Ups. Sory. Nie wiedziałem.
- Nie mogłeś wiedzieć – stwierdził tonem, który mówił raczej "nie mogłeś trafić inaczej". Robert jakby słyszał jego myśli.
- Ale mogłem przypuszczać – zachichotał. – Młodzi, świeżo sparowani… Jak wam się żyje na wspólnym gospodarstwie?
- Jak najlepiej – myśl o własnym szczęściu natychmiast nastroiła go pozytywnie. Spojrzał w dół na Krzysia, półnagiego, pośród rozrzuconej odzieży, z rękoma pod głową. "Kto to?", odczytał z ruchu warg. "Robert", odpowiedział, pochylił się i pocałował go w policzek.
– Powoli przestajemy się zadeptywać – powiedział wymijająco. Nie miał ochoty zbytnio się rozwodzić. – A co u ciebie? Nie odzywasz się jakoś ostatnio.
- Nie narzekam. Grudzień mnie wprawdzie nastraja jakoś zimowo, ale poza tym wszystko w porządku.
- A to już grudzień? – zdziwił się Jacek. – Nie zauważyłem…
Z rozrzewnieniem obserwował Krzysia, który wstał, zebrał rzeczy z podłogi i nastawił wodę. Przez chwilę studiował naklejki na puszkach z herbatą, a gdy dotarł do ulubionej, nasypał odpowiednią ilość do filtra i umieścił go w czajniczku.


- I co? – zapytał, ledwie Jacek odłożył słuchawkę.
- Umówiliśmy się pojutrze w mieście.
- Tyle słyszałem. Coś się stało? – usiadł na podłodze, oparł się o ścianę i przyciągnął Jacka do siebie.
- Nie wiem, chyba tak - stwierdził z wahaniem, moszcząc się między jego udami. - Chociaż może to tylko wrażenie.
- Cóż, Robi miewa swoje nastroje…
- Okresowo. Idziemy wybierać jakieś meble.
- Przeprowadzają się? Remont?
Jacek pokręcił głową.
- Raczej potrzeba odmiany – powiedział.
Przeczucie podpowiadało mu, że Robert nie zadzwonił ot tak, żeby pogadać, ani nawet żeby się umówić. W jego głosie wychwycił dobrze znany rodzaj niepokoju, jednoznaczny sygnał, że coś jest nie w porządku. Czyżby pokłócił się z Jarkiem? Kolejna scysja z ojcem? Na odpowiedź przyjdzie zaczekać: zanim Robert dojrzeje do zwierzeń, minie zapewne przynajmniej kilka dni.
- Jak znam życie, Jarek jeszcze o niczym nie wie – roześmiał się Krzyś. – Roberto podejmuje najważniejsze decyzje…
- Niekoniecznie, Słonko - zadumał się Jacek. - Otóż niekoniecznie.
Krzyś myślał już o czym innym. Oplótł go ramionami i pocałował w kark.
- Pal sześć ich obu – wyszeptał – wiesz, na co mam ochotę?
Jacek zamknął oczy. Podbrzusze Krzysia niemal parzyło przez cienki materiał spodenek. Ciepło przenikało go na wskroś. Czuł się bezpiecznie.
- Na herbatę? – uśmiechnął się przekornie. - A praca?
Krzyś oderwał usta od jego ucha.
- Może poczekać – zamruczał. – Sam mówiłeś.
Czajnik elektryczny pstryknął. Świat znów przestał istnieć.

czwartek, 1 sierpnia 2002

Punkt zwrotny

Świadomość nieodwracalności zdarzeń przyszła na trzeci dzień. Obudził się zlany potem, z czaszką obolałą od niespokojnych snów. Z trudem otworzył opuchnięte powieki. Po burzliwym weekendzie czekał go dzień pełen obowiązków, lubianych, ale nagle całkiem obojętnych. Przez chwilę rozważał, czy nie wykręcić się chorobą od przyjścia. Niewiele by skłamał: głowa mu ciążyła, w gardle czuł drapanie, w uszach dudniło. Słyszał, jak krew przedziera się falami przez skronie, pulsuje pod skórą obolałego karku.

Leżał jak zasnął, na skraju łóżka – nawyk ostatnich sześciu lat. Ręce pod głową, jedna wyciągnięta przed siebie, druga z dłonią przy uchu. Skupił spojrzenie na palcach, zwieszonych swobodnie poza łóżkiem, lekko już zdrętwiałych. Potem przewrócił się na plecy. Bezmyślnie wpatrywał się w dobrze znane nierówności sufitu, uwypuklone półmrokiem; między paskami żaluzji przebijały nieliczne smugi światła. Uzmysłowił sobie, że deszcz przestał padać. Szum wody, spływającej po balkonie i parapecie, przyniósł w nocy ukojenie.
Nikt nie przyszedł.
Z letargu wyrwało go bicie dzwonów w Katarzynce. Doliczył się dziewięciu uderzeń. Zaraz potem z wieży popłynęła "Oda do radości", za którą tak znienawidził Beethovena, gdy wprowadzili się z Jarkiem do tego mieszkania. Dwanaście razy dziennie rozbrzmiewała wśród zgrzytów starego mechanizmu, dopiero niedawno poddanemu gruntownej renowacji. Dziś nie zwrócił na melodię szczególnej uwagi.
Tknięty impulsem odwrócił się w nadziei, że przejścia ostatnich dwóch dni okażą się niebyłe, że miejsce obok nie jest puste. Na widok nieruszonej poduszki i wygładzonej kołdry poczuł mrowienie w żołądku. Sięgnął, by przekonać się o chłodzie pościeli. Przyłożył dłoń do kilku miejsc, każde okazywało się zimniejsze od poprzedniego. Oczy zapiekły, nagły lęk ścisnął gardło. Gwałtownymi ruchami oswobodził się spod kołdry i usiadł na brzegu materaca.
Nie pomogło. Serce waliło jak oszalałe, nie mógł oddychać. Ciężkie krople wystąpiły spod powiek na spieczoną twarz. Sięgnął po chusteczki higieniczne. Wydmuchał nos z całej siły. I jeszcze raz. "Spokojnie", pomyślał, "nie wolno się teraz rozkleić, nie stać mnie na to". Otarł łzy dłonią, potem chusteczką. Dwoma haustami wlał w ściśnięte gardłow wodę ze szklanki, dopiero wtedy zdołał zaczerpnąć powietrze do płuc. Podniósł się niechętnie i powlókł nogami w stronę drzwi.
W gościnnym wszystko zastał starannie uprzątnięte, ani śladu czyjejkolwiek bytności. Widok umytej filiżanki na ociekaczu w kuchni przygnębił go jeszcze bardziej, choć sądził, że to niemożliwe. "Nie jadł śniadania", pomyślał zaglądając do lodówki. Zaspał? Spieszył się? Wolał nie myśleć, dokąd i do kogo. Włączył radio i pstryknął guziczkiem czajnika. Szum wody z najnowszym hitem w tle niewiele pomógł: brakło szelestu papierów, mamrotania pod nosem, aromatu świeżej neski. Nie miał do kogo podejść, przysiąść na kolanach, szepnąć czułe słowo.
Chociaż, jeśli się zastanowić, ostatnio i tak tego nie robił…
Zadziwiało go własne opanowanie sprzed trzech dni, gdy zdobył się na rzeczowy ton i stwierdzenie: "dobrze, skoro tego właśnie chcesz". W środku coś pękało, lecz nie podniósł nawet głosu, gdy rozważał kwestie organizacyjne w obliczu zaistniałej sytuacji. Dziś nie potrafiłby równie spokojnie usiąść i wysłuchać, co Jarek ma mu do powiedzenia. Teraz, po tych upiornych kilkudziesięciu godzinach, chciał krzyczeć, pojechać gdziekolwiek by był, złapać za ramię, bić na oślep, a potem spojrzeć głęboko w oczy i wyszeptać zaklęcie, co do którego nie miał złudzeń, że coś by zdziałało: "Proszę, nie róbmy tego".
-Proszę, nie rób tego – powiedział głośno, lecz sam sobie wydał się mało przekonujący. – Nie rób tego. Proszę.
Puste ściany przerażały go. Nawet głośna muzyka nie zdołała ich wypełnić. Trochę tańczył, nerwowo chodził po pokojach. Raz po raz podnosił słuchawkę telefonu. Czekał, aż zadzwoni, chociaż sam nie był w stanie wybrać żadnego numeru. Ból nie pozwalał mu się przełamać.
Postanowił mimo wszystko pójść do pracy. Wszystko zdawało się lepsze, od szarpania się z własnymi myślami.
W łazience z niechęcią spojrzał do lustra. Włosy zmierzwione niespokojnym snem, twarz zszarzała. Zapuchnięte, czerwone powieki tylko potegowały wrażenie trupiej bladości. Odwrócił wzrok – halogeny raziły boleśnie.
Rozebrał się do naga. "Mój facecik", mawiał zwykle Jarek na widok jego chłopięcej, wysportowanej sylwetki. Dziś własne ciało wydawało mu się wychudzone, puste i niewarte uwagi. Nie czuł wody, spływającej po ramionach, brzuchu, udach. Skierował strumień wprost na głowę i wylał na włosy podwójną porcję szamponu. Piana gryzła w oczy, jednak obraz feralnego wieczora powracał wciąż od nowa, z przenikliwą wyrazistością.


Nieobecność Jarka nie dała mu do myślenia. Pociąg się spóźnił, poszedł na zakupy, spotkał kogoś po drodze i przyjął zaproszenie na piwo – czasy, gdy denerwował się podobnymi incydentami, należały do przeszłości. Wróci za chwilę, z kumplem lub bez, z kwiatami i butelką dobrego wina pod pachą, uśmiechnie się, pocałuje, i wszystko pójdzie w niepamięć. Jak zwykle…
Nic nie było jak zwykle.
Stanął w drzwiach przemoknięty, widać przyłapał go jeden z przelotnych deszczy, jakie nawiedzały ostatnio miasto. Pocałował Roberta bez słowa i ruszył do łazienki po ręcznik, którym natychmiast zaczął wycierać mokre włosy. Usiadł przy kuchennym stole, pod oknem. Jego sylwetka odbijała się w szybie, a dwoistość postaci sprawiała łukiem symetrycznie przygarbionych pleców niepokojące wrażenie.
Z wdzięcznością przyjął kubek świeżo przyrządzonego bulionu. Tak, chodził po dworze, spacerował niejako, potrzebował czasu do namysłu.
- Długo się zastanawiałem – zaczął cicho i były to jego pierwsze słowa. – Od dawna, ale właśnie podjąłem decyzję. – Sięgnął do kurtki, wyjął papierosy i zapałki. Wreszcie, także po raz pierwszy od powrotu, podniósł wzrok i spojrzał na niego.
- Chcę spróbować żyć na własny rachunek – powiedział. I po krótkiej pauzie dodał – Chociaż spróbować. Czuję się zmęczony, bardzo zmęczony…
Robert się nie zdziwił. Spojrzał w czerń nocy za szybą. Znów padało, pojedyncze krople skrzyły przelotnie w świetle latarni. Osunął się na krzesło. Nie widział nic, nawet własnego odbicia.
- Na pożegnalny seks nie mam co liczyć, prawda? – zapytał domyślnie.
"Dziś Mikołaja", przypomniał sobie i zacisnął dłoń na puzderku w kieszeni bluzy. "Dlaczego w ogóle nie ma śniegu?"

Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)