wtorek, 25 lutego 2003

Czarna lista

Lech bezszelestnie wsunął się do gabinetu. Rejdziński siedział u szczytu stołu konferencyjnego. Rozmawiał przez komórkę, wpatrzony w ekran laptopa. W fotelu po prawej szef marketingu przeglądał raporty, te same, które Leszek ściskał pod pachą.
Usiadł naprzeciw, rozłożył papiery i nalał sobie wody z dzbanka. Kawy ani herbaty u Rejdzińskiego nie było się co spodziewać. Wyjrzał przez okno. Lubił ten widok: panorama Starówki jak na dłoni. Skażona kilkoma nowoczesnymi klockami, ale przez ostatnie lata nabierająca systematycznie nowego blasku.
Zerknął na mężczyznę po drugiej stronie blatu. Jarecki pracował w firmie od niespełna pół roku, podkupiony za niebotyczne kwoty od konkurencji. Jako tajna broń miał zwrócić się w przeciągu kilku miesięcy. Należał do młodych-gniewnych, zbyt agresywnych, by Leszek zdołał go polubić. Sam musiał na swoją pozycję w firmie ciężko pracować.
- Panowie, nie bez powodu poprosiłem was trochę wcześniej – zaczął prezes. Cedził słowa z pewnością człowieka, który nie może się mylić. Znacząco puknął w ekran, chociaż nie widzieli jego zawartości. – Nie muszę mówić dlaczego.
- Spadek sprzedaży – Leszek rzucił się głową naprzód, Jarecki nie zdążył nawet otworzyć ust. Wzrok prezesa automatycznie padł na niego.
- Wła-śnie – wycedził. – Dodałbym jeszcze, że niepokojący. Tracimy rynek na rzecz konkurencji…
- Kampania wystartowała w odpowiednim momencie – Jarecki zdołał zebrać myśli. – W okresie świątecznym odnotowaliśmy wzrost rzędu…
- Osiemnaście procent niższy, niż ubiegłego roku – wpadł mu w słowo Rejdziński. Z zaciętą satysfakcją przygwoździł palcem wskazującym raporty do stołu.
Leszek znów popatrzył w okno. Znał szefa wystarczająco długo, by przewidzieć, co teraz powie.
- Nie chcę słyszeć słowa o recesji – ciągnął właśnie z namaszczeniem. – Nie zamierzam dzielić włosa na czworo. Oczekuję jedynie, że obaj panowie wykażecie się wystarczającą determinacją, by do kwietnia zatrzeć złe wrażenie, jakie wywieramy obecnie na akcjonariuszach.
- Ale budżet reklamowy został dopiero co zredukowany – Jarecki potrząsnął brulionem.
- Podpisywałem te dokumenty – odparł zimno Rejdziński. – Żadne pieniądze nie biorą się znikąd. Musimy najpierw oszczędzić na bieżącej działalności.
- Ile? – Leszek bez trudu zgadł, w jakim kierunku zmierza ta tyrada.
- Na początek proszę pomyśleć o dziesięciu procent – Rejdziński zawiesił spojrzenie w przestrzeni ponad ich głowami. - Sprawa jest poufna. Pogłoski o redukcji nie wpływają motywująco na personel, przynajmniej dopóki się nie sprawdzą. Szczegóły mnie nie interesują.
Skinął władczo głową. Na ten znak Leszek podniósł się i zebrał wydruki. Jarecki, nieco zdezorientowany poszedł w jego ślady.
- Spotkanie za kwadrans – przypomniał prezes, gdy stali już przy drzwiach. Leszek obejrzał się za siebie. Ku jego zdziwieniu nad Starówką nie zebrały się przez ostatnie pięć minut ołowiane chmury.
Tak jak się spodziewał, na biurku zastał teczkę z listą nazwisk, których czas właśnie mijał. Z największą przyjemnością sam by się do niej dopisał.

-----------------------------------------


Troy nacisnął klamkę i jeszcze raz sprawdził, czy dobrze zamknął pokój. W razie czego zamek nie zda się na wiele, ale poczucie, że może stworzyć choćby drobną barierę, dawało mu niejakie poczucie bezpieczeństwa.
Strzały z telewizora niosły się po całym mieszkaniu, sporadycznie przerywane okrzykami reklam. Ojczym prawdopodobnie dawno zasnął, ale wyłączanie czegokolwiek nie miało sensu, natychmiast zaczęłaby się kolejna awantura.
Zajrzał do kuchni. Wszystko starannie pozakręcane, garnki ustawione bezkolizyjnie na lodówce, krzesła starannie dosunięte do stołu. W lodówce, z brzegu, talerz kanapek, szczelnie owinięty folią. Pewnie i tak doczekają nienaruszone śniadania. Z niepokojem myślał o kolejnym poranku. Chętnie spędziłby noc poza domem, ale niczego nie mógł przewidzieć. Adama znał zbyt krótko, a lista życzliwych w ostatnim czasie i tak się znacznie skróciła.
Skontrolował zawartość torby, nie chciał niepotrzebnie zawracać, ani tym bardziej po raz kolejny spędzać pół nocy pod drzwiami. Dzwonienia do sąsiadów dawno się oduczył. Przejrzał portfel w poszukiwaniu biletów. Zatrzymał wzrok na fotografii matki, starym, dowodowym zdjęciu, wyrwanym z dokumentu po jej śmierci. Jedna z nielicznych pamiątek, jakie udało mu się zachować we własnym domu. Reszta od razu wylądowała w komisie albo na śmietniku.
Do odjazdu autobusu zostało niewiele czasu. Ostatni raz zerknął do lustra w przedpokoju. Przez moment rozpogodził się na myśl spotkaniu.
- A księżniczka dokąd się wybiera? – znienawidzony głos sprowadził go gwałtownie na ziemię.
- Wychodzę.
- To widzę – ojczym chwiejnie opierał się o framugę. Najwyraźniej wciąż jeszcze nie miał dosyć. – A z kim to się dzisiaj puszczamy?
Nie odpowiedział. Ruszył w stronę wyjścia, ale mężczyzna okazał się szybszy. Zagrodził mu drogę i chwycił za ramię, unieruchamiając chłopaka w stalowym uścisku.
- Nie tak prędko! – w nozdrza Troya uderzył agresywny smród alkoholu. – Pytałem, kto cię dzisiaj posuwa? Nie raczysz otworzyć buziuchny do ojca?
- Nie jesteś moim ojcem.
- I chuj – parsknął tamten śliną. – To nie znaczy, że możesz sobie pozwalać.
- To ty sobie pozwalasz – Troy z trudem powstrzymywał się od krzyku, paznokcie ojczyma coraz boleśniej wbijały się w jego przedramię.
- Taaaaaa? Co ty nie powiesz! – mężczyzna prawie się na nim uwiesił. O pół głowy wyższy, omal nie przewrócił swoim ciężarem ich obu. Szybko jednak odzyskał równowagę.
- Puszczaj, wychodzę – wycedził Troy przez zaciśnięte zęby.
- Co, noc idzie, dupka swędzi? – ojczym zarechotał, po czym położył mu dłoń na drugim ramieniu. – Nic nie bój, w razie czego sam ci pomogę… z kolegami.
- Spierdalaj! – Troy szarpnął całym ciałem. Ból niemal przeszył go aż po łopatkę. Troy krzyknął. – Wyrwiesz mi rękę!
- Nie pozwolę – ojczym wbił w niego posępne spojrzenie. – Wstydu nie masz, twoja matka w grobie się przewraca…
- Trzeba było jej tam nie wpędzać.
Mężczyzna uniósł pięść. W oczekiwaniu na cios, Troy odruchowo spiął mięśnie twarzy. W tym samym momencie rozległ się dźwięk domofonu. Zaskoczony ojczym puścił wreszcie uścisk i chłopak rzucił się do drzwi.
- Biegnij, cioto, biegnij! Ja zaczekam! Jeszcze sobie porozmawiamy!
- Niedoczekanie – krzyknął za siebie. Przy bramie niemal wpadł na mężczyznę, próbującego w ciemnościach dostrzec coś na tablicy domofonu.
- Czeeeeee, Tadziu – wybełkotał na jego widok.
- Ojca nie ma! – rzucił Troy dobitnie. – Umarł przed chwilą.
Zerwał się do biegu. Z daleka majaczyła sylwetka nadjeżdżającego autobusu. Wściekłość niosła go, jak na skrzydłach.

poniedziałek, 10 lutego 2003

Kontakt

Kolejne dni mijały Roberta gdzieś obok. Pogrążył się w pracy, na szczęście początek roku oznaczał mnóstwo papierkowej roboty. Mimo to, gdy w nocy odkładał materiały zabrane do domu, nachodziło go zwątpienie. Alkohol i papierosy niewiele pomagały: nigdy nie przejawiał zadatków na nałogowca. W akcie desperacji spróbował marihuany, ale rozczarowany brakiem zadowalających rezultatów, czym prędzej powrócił do czerwonego wina.
"Przynajmniej serce sobie wykuruję", myślał z przekąsem.
Po nowym roku porozmawiał szczerze z Pi. Miano Pani Megafon nie przylgnęło do niego bez powodu: jego wiedza okazała się rozległa, lista grzeszników - długa. Poznanie dat, imion, pikantnych szczegółów nie przyniosło satysfakcji, ani tym bardziej ulgi.
Odkrycie drugiego dna w swoim dotychczasowym życiu przygnębiło go. Zawsze chciał żyć nieskomplikowanie i do niedawna sądził prostodusznie, że mu się to udawało. Niewielką pociechę stanowił fakt, że wśród najbliższych dwulicowy okazał się tylko Jarek. Refleksja, jak mógł być tak ślepy w swej naiwności, rozbawiła go tylko swą banalnością. Na pytanie, jak tamten mógł mu to zrobić, także nie oczekiwał odpowiedzi.
A jednak zadzwonił pewnego wieczora, ośmielony alkoholem, ot tak, żeby poinformować, że wie. Komórkę odebrał jakiś mężczyzna, zapewne Szymon. "Jarek, do ciebie", zawołał. Robert wsłuchiwał się chwilę w boleśnie nastrojową muzykę w tle, potem się rozłączył. Nie miał natury prowokatora.

Telefon odezwał się po jedenastej. Robert z niechęcią zerknął na zegarek. Odebrał tylko dlatego, że spodziewał się usłyszeć Pi.
- Jak się czuje rekonwalescent? – zapytał męski głos.
- Pomyłka – odpowiedział odruchowo.
- Chyba nie – roześmiał się mężczyzna. – Robert, nieprawdaż?
- To… ty? – Robert w panice próbował zebrać myśli. Wreszcie wykrztusił: - Szukam cię wszędzie od tygodnia!
- Pech, bo jestem całkiem gdzie indziej – znów serdeczny śmiech.
- Nie będę nawet pytał, skąd masz numer telefonu…
- Sam podałeś.
- No tak, oczywiście. Czemu nie zostawiłeś namiarów?
- I tak mnie nie ma. Przecież obiecałem, że zadzwonię.
- Niewiele pamiętam – przyznał Robert skruszony.
- Nie dziwię się. Często popadasz w takie stany?
- Raz na osiem lat – nie wiedzieć czemu ta konkluzja nagle go rozbawiła.
- Serio? I popatrz, trafiło akurat na mnie! - nieznajomy wyraźnie się ucieszył.
- Chciałem… - zawahał się Robert, niepewny, co powiedzieć. - Strasznie ci dziękuję…
- Drobiazg!
- Jest mi przeraźliwie głupio. Cały czas…
- Naprawdę nie ma sprawy. Szczegół.
Przez chwilę milczeli.
- Ale dlaczego ty? - zapytał Robert.
- Spytaj lepiej, dlaczego ty?
- Wiesz przecież? – tego też nie pamiętał.
- Ja wiem, ale ty?
No właśnie. Zastanawiał się nad tym bez przerwy, to jedno pytanie przyprawiało go o obłęd. Teraz jednak zamierzał wyjaśnić inną kwestię.
- Nawet mnie nie znasz… - zaczął.
- Teraz już znam. Boisz się, że nie wypadłeś najlepiej?
- Wybacz, ale ilu ludzi poznałeś zarzyganych?
- Jesteś dość atrakcyjny, by przyciągnąć uwagę. Nawet kiedy nie starasz się aż tak spektakularnie.
- Zdaje się, że zasyfiłem ci tapicerkę. Nie wmówisz mi, że to robi dobre wrażenie.
- Ludzie czasem się upijają, bywa że przesadzą i alkohol im zaszkodzi. To nie przesłania twoich walorów.
- Jakich mianowicie? – zirytował się Robert. Doprawdy, co za upór przejawiał ten człowiek! Za kogo on się w ogóle uważa? Dzwoni w środku nocy i zgrywa wyrozumiałego łaskawcę o stu rozumach. Co może o nim wiedzieć?
- Wzrost metr siedemdziesiąt pięć – usłyszał w odpowiedzi. – Najwyżej siedemdziesiąt kilogramów. Proporcjonalna budowa, wysportowany, chociaż ostatnio za dużo podjadasz… Włosy ciemny blond, dwa centymetry. Zielone, piesko smutne oczy, szerokie, proste brwi, zadarty nos. Wyrazista szczęka, pociągłe usta. Nogi i ramiona proporcjonalne, smukłe palce. Zarost umiarkowany, regularny. Dobra bielizna…
Robert rozejrzał się po pokoju, jakby chciał sprawdzić, czy nie śni. Poczucie kompromitacji rosło, jednak - paradoksalnie - powoli przestawało go przytłaczać. Głos w słuchawce nie naigrywał się z niego, przeciwnie: działał kojąco swoją męską, intymną barwą. Zachłannie słuchał dalej.
- Z usposobienia spokojny, raczej domator. Świetnie tańczysz. Lubisz dobre książki i filmy, sensowne dyskusje i rzeczowych ludzi. W kwestiach uczuciowych pozostajesz tradycjonalistą, to w dzisiejszych czasach szalenie męczące. Mówić dalej?
- Przerażasz mnie – wyszeptał Robert.
- W takim razie jesteśmy kwita. Obiecaj, że nigdy więcej tak się nie urządzisz. Rozpacz rozpaczą, ale do cholery, nie wolno doprowadzać się do takiego stanu.
"Zmówili się z Agą, ja przez nich oszaleję!", przemknęło Robertowi przez głowę.
- Z nikim się nie zmawiam. To głos rozsądku.
Niemożliwe, żeby powiedział to na głos. To nie dzieje się naprawdę, za chwilę się obudzi, i jak co dzień skończy oglądając nocny program w telewizji.
Przebudzenie nie nastąpiło prędko. Zanim się zorientował, wylał z siebie żale ostatniego półrocza. Ze zdumieniem słuchał własnej opowieści o klęsce miłości, o szoku, rozpaczy i poczuciu beznadziei. Rozterki, które rozdzierały go od tygodni, nagle wydały mu się nieistotne w swej banalności. Koniec związku to przecież nie koniec świata. W obliczu faktów, które poznał, może lepiej, że finał nastąpił tak niespodzianie, prawie bezboleśnie? Przez chwilę pomyślał o Lechu i jego przejściach z Pi. Niemal docenił dyskrecję Jarka i chirurgiczną precyzję pożegnania.
Zanim się zorientował, przestał mówić o swoich nieszczęściach. Streścił kretyński film, który rozśmieszył go poprzedniej nocy. Opisał dzieciństwo, opowiedział o bezdomnym psie, który przybłąkał się do niego pewnej jesieni. Pod koniec rozmowy śmiał się z własnych dowcipów, wsłuchując się coraz łapczywiej w kojące słowa.
Kiedy po niemal dwóch godzinach wreszcie się rozłączył, uszy piekły go nie tylko od przyciskania słuchawki. Wstał i w ciemnościach odnalazł drogę do kuchni. Usiadł przy stole ze szklanką schłodzonego soku grejpfrutowego w dłoni.
Po raz pierwszy od grudniowych wydarzeń całkowicie się wyciszył. Zaskoczyło go to uczucie, zdążył zapomnieć o sile, jaka niegdyś w nim drzemała. Monolog, którego tamten tak cierpliwie wysłuchał, pozwolił mu trzeźwo przyjrzeć się sobie i swemu położeniu. I jak za dotknięciem drewnianego patyka, poczucie beznadziei ustąpiło.
Nadal nic wiedział o nieznajomym, nie zapytał nawet o imię. Nie przejął się zbytnio: przeczucie podpowiadało mu, że przyjazny głos wkrótce znów się do niego odezwie. Przecież obiecał.
Spał spokojnie do samego rana. Po raz pierwszy od miesięcy nic mu się nie przyśniło. Uznał to za dobry znak.

Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)