wtorek, 16 grudnia 2003

Ostry dyżur

Drzwi uchyliły się cicho. Robert uniósł głowę. Skinął zachęcająco, gestem zaprosił do środka. Do pokoju wpadła smuga rozproszonego światła.
- Sorki, że tak długo - wyszeptał Jacek usprawiedliwiająco.
- Nie ma sprawy - odparł równie cicho. - Dobrze, że jesteś, ja powoli wymiękam.
W szpitalu pojawił się trzy godziny wcześniej. Jeszcze w taksówce skontaktował się z siostrą, która dotarła wreszcie z matką do domu. Na szczęście nic im się nie stało, ale utknęły na drodze pośród kilkunastu innych samochodów. Cierpliwie czekały, aż policja i straż pożarna opanują sytuację. Po bezskutecznych próbach powiadomienia ojca przestała dzwonić. Nie zdawała sobie sprawy, że ściszyła komórkę. Z narastającym uczuciem przerażającego dejavu słuchała relacji radiowej z własnego życia.
Znalazły się w samym środku szeregu. Nad okoliczne pola nadciągała mgła, ale to nie ona zawiniła. Pierwszy z samochodów, z niewyjaśnionych wówczas przyczyn, uderzył w drzewo po przeciwległej stronie jezdni. Smutny bilans kilkunastosekundowej katastrofy: trzy skasowane auta, kilka ciężko rannych. Jedna osoba walczy o życie.
Reszty dowiedział się od taksówkarza. Pijany rowerzysta, jakich pełno na okolicznych drogach, wywrócił się na drodze. Kierowca toyoty nie miał wyjścia: jeśli nie chciał go zmiażdżyć, ani zderzyć się czołowo z samochodem z przeciwka, musiał skręcić. Drzewa nie były już tak oczywiste, a wilgotna nawierzchnia dopełniła tragedii.
Lech czekał przed budynkiem, odmierzając nerwowymi krokami długość podjazdu. Rzucił się Robertowi na szyję i zapłakał jak dziecko. Robert stał jak sparaliżowany. Bał się poruszyć, gładził tylko przyjaciela po głowie, szepcząc jedyną pociechę, jaka przyszła mu do głowy, choć jemu samemu wydawała się irytująco banalna: "spokojnie, wszystko będzie dobrze".


Przez pierwsze godziny Lech krążył wytrwale po oddziale. Co chwilę zaglądał do dyżurki, ale operacja wciąż trwała i nikt nie potrafił udzielić jakichkolwiek informacji. Wściekły w swej bezsilności miotał się po korytarzach jak otępiały zwierz, zapędzony w pułapkę bez wyjścia. Nie słuchał rad pielęgniarek, żeby usiąść, wypić coś gorącego, odmówił przyjęcia środków uspokajających.
W końcu nerwy puściły: osunął się na podłogę i wpadł w niepohamowany skowyt. Łzy ciekły strużką po wysuszonych policzkach. Na widok ogromnego, skulonego pod progiem ciała, Robert poczuł się prawie winny. Bez słowa objął go, uniósł i zaprowadził do gabinetu zabiegowego. Co mógł powiedzieć, skoro sami lekarze nie dawali Piotrowi wielkich szans na przebudzenie?
Po końskiej dawce leków Lech zaszył się w najciemniejszym rogu poczekalni. Chlipał jeszcze przez jakiś czas, potem ucichł, a w jego zaciętym milczeniu było coś ostatecznego. Przez ponad godzinę nawet nie drgnął, zapadł w rodzaj letargu, z którego nie wytrącał go rejwach za drzwiami ani zjawienie się przyjaciela.
Jacek znacząco skinął głową w stronę nieruchomej postaci. Z wahaniem usadowił się między oboma przyjaciółmi.
- Co się dzieje? - zapytał cicho.
- Jest nieprzytomny - powiedział Lech i podniósł na niego nic niewidzące spojrzenie. - Dopóki się nie ocknie, nic nie potrafią powiedzieć.
Nabrał głęboko powietrza, mówienie sprawiało mu wyraźną trudność.
- Siedział z przodu, czołowe zderzenie - podjął z determinacją. - Samochód w kompletnej rozsypce, musieli podobno rozcinać karoserię…
Głos mu się załamał, ale natychmiast zebrał się w sobie i zmienił temat.
- Matka jest w drodze, będą tu za kilka godzin - zastanowił się i bezradnie wzruszył ramionami. - Co ja jej mam powiedzieć?
Robert odchrząknął.
- Poskładali co się dało - wyjaśnił - ale wciąż nie wiadomo, co z układem nerwowym. Może się okazać, że rdzeń został uszkodzony…
Umilkł. Kiedy usłyszał własne słowa, zabrakło mu nagle tchu. Jacek przyjrzał się obu uważnie.
- Napijecie się czegoś? - wciąż mówił szeptem, choć poza nimi nikogo nie było. - Widziałem automat, poza tym bufet jest chyba otwarty.
Rzut oka na Lecha uświadomił mu, że nie pójdzie dalej, niż za róg korytarza.
- Automat - powiedział szybko. - Ale ruszcie się z miejsca chociaż na chwilę.


- Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem… to było jakieś objawienie - Lech wbił wzrok w ścianę naprzeciw, ale nie wydawało się, że coś tam widzi. Łyk wrzątku z automatu nieco go ożywił, oczy rozbłysły chorobliwie, a na twarz wystąpiły rumieńce. - Był kompletnie pijany. Dałem się wyciągnąć do Mezzo, pamiętasz?
Jacek uśmiechnął się przytakująco. Lokalik na skraju Sopotu, na piętrze osiedlowego pawilonu handlowego. W weekendy więcej osób okupowało wejście i schody, niż klaustrofobiczne pomieszczenie.
- Siedział na kontuarze - ciągnął Lech - w czarnej, obcisłej koszulce z cieniutkiego, półprzejrzystego materiału. Prawie bez rękawów, dyskretnie opinała drobną sylwetkę. Na ramionach przewiesił lekki sweter…
Urwał w zamyśleniu.
- Oczywiście nie był sam - wyjaśnił - otaczała go chmara napalonych gości. Mówił hałaśliwie, śmiał się na cały głos. Nosił wtedy dłuższe włosy, ciągle je poprawiał i potrząsał głową, żeby odpowiednio falowały.
Poruszył szyją, naśladując wspomnienia. Robert i Jacek słuchali w milczeniu.
- Nikt z moich znajomych go nie znał, trudno się zresztą dziwić - Lech roześmiał się pogodnie. - W końcu poderwał się, grali którąś z jego ukochanych piosenek. Musiał przejść koło mojego krzesła…
Jacek przywołał w myślach obraz ciasnego wnętrza, rozciętego zwalistym barem. Kilka metrów wygospodarowanych koło toalet trudno było uznać za parkiet, jednak w porywach między stolikami szalało kilkadziesiąt osób.
- Prawie go nie słyszałem, ale owionął mnie niesamowity zapach: słodki i cierpki jednocześnie. Lekki, ale natychmiast wyczuwalny. Kupiłem go od razu w poniedziałek, ale mocno mnie rozczarował. Całkiem inny bez dymu, i potu, i tego słodkiego aromatu… radości, podniecenia, upojenia. Uwielbiałem go od pierwszej chwili.
Poruszył szczękami, smakując zapomniane doznania. Mówił powoli, cicho, delektując się każdym słowem.
- Był piękny, cudownie się poruszał, nie potrafiłem na niego nie patrzeć. Mały, perwersyjny aniołek, w którym wszyscy natychmiast się zakochują. Taki kruchy, a jednocześnie beztroski i całkiem rozwiązły, jakby nic mu się nie mogło stać. Pomyślałem sobie wtedy: to nie dla mnie. Ktoś taki nigdy nie zwróci uwagi na słonia, jak ja…
Zamilkł ze wzrokiem utkwionym w szachownicę płytek na podłodze. Do oczu napłynęły nowe łzy, styropianowy kubek zapiszczał w zaciśniętej dłoni.
Robert wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Jackiem.
- Idź lepiej do domu, odpocznij chociaż trochę - powiedział Jacek z troską. - Ledwo trzymasz się na nogach.
- Nie mogę go zostawić…
- Robert ma rację - zaczął Jacek -W tym stanie niewiele pomożesz. Ja zostanę.
- Ok., będę w samochodzie na dole - wymamrotał Lech i uniósł się ciężko z miejsca.
- Jedź do domu - Jacek chwycił go za rękę. - Wykąp się i połóż do łóżka.
Lech zastygł w półsiadzie.
- Będę w samochodzie - powtórzył mechanicznie.
- Ten jeden raz mnie posłuchaj - prosił dalej Jacek. - Zregeneruj siły, rodzina niedługo przyjedzie. Co będzie, jeśli się wybudzi? Musisz być przytomny - mówił coraz szybciej widząc, że Lech powoli łamie się w swej nieustępliwości. - Dam ci znać, gdyby coś się działo, tylko obiecaj, że zrobisz jak mówię.
Lech przyglądał mu się otępiały. Jeszcze przez chwilę walczył z myślami. Robert uśmiechnął się smutno i zacisnął palce na zimnej dłoni przyjaciela.
- Trzeba cię przypilnować - orzekł autorytarnie - Chodź, odwiozę cię do domu. Zobaczysz, tak będzie najlepiej…
Lech spojrzał mu nagle prosto w oczy.
- A zostaniesz na noc? - zapytał. Nie czuł łez, cieknących mimochodem spod piekących powiek. - Boję się być dzisiaj sam.

poniedziałek, 1 grudnia 2003

Przedwiośnie

Pogoda stawała się coraz przyjemniejsza. Do kalendarzowej wiosny pozostało kilka dni, ale do niedawna nic jej nie zapowiadało. Śnieg, wilgoć i mroźny wiatr dawały się mocno we znaki, stąd każdy zwiastun ocieplenia działał niezwykle ożywczo na skołatane zimowymi pluchami organizmy. Przechodnie zbyt chętnie pozbywali się szalików i okryć, gotowi ryzykować przeziębieniem dla chwili swobody.
Robert spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Zwiastowało kolejną zimną noc, ale póki co panował raczej przyjemny chłód. W powietrzu wisiały zapomniane zapachy. Księżyc przyświecał zza latarni. Skinął parkingowemu i niespiesznym krokiem ruszył w stronę centrum handlowego. Godzina nie była późna, poczuł potrzebę przechadzki.
Długo odkładana wizyta matki i siostry przebiegła w wyjątkowo miłej atmosferze. Przywiozły nowe kwiaty doniczkowe i zasłonki do dużego pokoju. Do tego zapasy żywności na kilka miesięcy, zupełnie jakby głodował.
Przez trzy dni niemal nie spuszczały go z oczu. Po załatwieniu wszystkich urzędowych spraw kazały zaprowadzić się do kina i do galerii. W mieszkanku zapanował prawdziwie rodzinny rozgardiasz: wspólne pranie i gotowanie, nie uchronił się nawet przed przeglądem zawartości szaf. Wiosenne porządki, kiedy życie zaczyna się od początku.
Nie potrafił się oprzeć przykremu wrażeniu, że przyczyną życzliwego zainteresowania było rozstanie z Jarkiem i chęć upewnienia się, że znów mieszka sam Nie miał siły dopytywać, ani tym bardziej uświadamiać je o swoim stanie emocjonalnym.
W sobotnią noc zadzwonił Marek. Zapowiedział przyjazd w ciągu miesiąca i poprosił o spotkanie. Robert udał obojętność, ale w środku wszystko aż kipiało od emocji. Codziennie łapał się na podświadomym oczekiwaniu. Aga śmiała się, że jest niepoprawnym romantykiem, napominała i przypominała, ale zauroczenie narastało szybciej, niż był skłonny przyznać.
Jeszcze tego brakowało, żebyś się zakochał jak jakiś małolat", śmiała się bez złości, w gruncie rzeczy zadowolona, że Robert wraca do życia. Wikłanie się w uczucia na odległość nie należało do rozsądnych, ale przynajmniej pozwalało zacząć od początku.


Nawet nie spostrzegł, kiedy dotarł na dworzec. W drodze do domu często nadkładał nieco drogi, by przejść właśnie tamtędy. Energicznym krokiem przemierzał długie skrzydło budynku, zaglądał do barów i sklepików w pasażu handlowym, lustrował twarze podróżnych i rezydentów, choć myśl, że tym razem coś się ziści, raczej go przerażała.
Wiedział, że niespełna sto metrów dalej znalazłby spełnienie. Znał także inne miejsca, zresztą - gdyby tylko pokazywał się częściej wśród ludzi... Kiedy się nad tym zastanawiał, przechodził go dreszcz a w dołku ściskało przeczucie nieznanych doznań. Nigdy jednak na nic się nie zdobył.
Zanim się zorientował stał przy kasie w McDonaldzie. Nie lubił tu jeść, ale kawę mieli wyśmienitą: wystarczająco czarną i aromatyczną. Przystanął przy blacie i rozerwał saszetkę z cukrem.
- Robert? - usłyszał z boku młody głos. - Co tu robisz?
Ktoś trącił go nazbyt przyjacielsko w ramię. W pierwszym odruchu odsunął się i wtedy sobie przypomniał. W popłochu szukał w pamięci imienia chłopaka.
- Miki, nie poznajesz? - wyręczył go Mikołaj.
- Oczywiście, że pamiętam - uśmiechnął się pod nosem. - Postój krótki, trzy minutki.
Miki roześmiał się perliście. Nie był całkiem trzeźwy, śmiech zakołysał nim na boki.
- Co u ciebie? - Robert umoczył wargi w gorącym napoju.
- Nic szczególnego. Wpadłem na kilka godzin i tak sobie siedzę.
Wyglądał raczej, jakby krążył, wciąż rozglądał się badawczo.
- A poza tym? - zapytał zdawkowo Robert. - Gdzie teraz mieszkasz?
Miki spojrzał niemal z wyrzutem.
- U rodziców - przyznał z ociąganiem - niezbyt mi się ostatnio plecie. Recesja, wszyscy ścibolą... - westchnął zabawnie.
Robert przyjrzał mu się badawczo. Nagle przypomniał sobie Pi sprzed kilku laty, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Pojawił się na spotkaniu Lambdy: rozedrgany, żądny wrażeń, niecierpliwy. Rozczarowany brakiem dostatecznego zainteresowania - tu najwyraźniej nie mógł stać się gwiazdą w ciągu jednego wieczora. Był nowy w mieście, zachłystywał się wolnością, wkrótce zaraził wszystkich swoim entuzjazmem. Tego pierwszego wieczora jednak nie zrobił na nich najlepszego wrażenia.
Robert uśmiechnął się na myśl o ekscesach minionych lat. Czasach, kiedy najważniejsze były czwartkowe spotkania przy dobrym piwie lub winie, szalone biwaki, wypady do knajp. Czy rzeczywiście wszyscy tak bardzo się zmienili? Ostatnio zdawało się, jakby nawet Pi skapitulował pod naporem codzienności.
Robert podniósł wzrok na Mikołaja i chwycił go za rękę.
- Masz jakieś plany na wieczór? - zapytał Odpowiedź była łatwa do przewidzenia.


Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za seksem, a może raczej za bliskością drugiego ciała. Od ostatniego spotkania z Mikim zdany był wyłącznie na siebie. Nie przeszkadzało mu to zbytnio, wręcz pochlebiało, że kontroluje swoje popędy. Tymczasem ten chłopak miał w sobie coś, co kazało przytulić go natychmiast po wejściu do mieszkania, wczepić się we włosy, wcałować w mięsiste usta.
Miki poczynił przez ostatnie tygodnie spore postępy. Precyzyjnie dawkował pieszczoty, nie ponaglając, ale też nie pozwalając na chwile wytchnienia. Po raz pierwszy od dawna Robert znów krzyczał. Szczelnie wtulił twarz w szyję kochanka, żeby powstrzymać łzy.


Telefon wyrwał obu z płytkiej drzemki pośród rozrzuconej odzieży na sofie. Robert zerknął na zegarek, dochodziła jedenasta.
- Halo? - zapytał ktoś po drugiej stronie.
- Tak, słucham? - Robert zawiesił głos.
- Robert?
- Tata? - upewnił się, czy nie ulega złudzeniu. Fala gorąca uderzyła nagle do głowy.
- Czy matka jest u ciebie? - ojciec nie miał zamiaru wdawać się w szczegóły. - Chce z nią rozmawiać!
- Skądże, dawno pojechały... - powiedział - odprowadziłem je do samochodu...
- O której? - zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Parę minut po siódmej. Coś się stało?
- Nic, co mogłoby cię obchodzić - usłyszał jeszcze, zanim ojciec rzucił słuchawką.
Przez dłuższą chwilę próbował ochłonąć. Nie tak wyobrażał sobie rozmowę po latach. Potem uświadomił sobie, co usłyszał: matka i siostra nie dotarły do domu. Natychmiast wystukał numer komórki. Nie odpowiadała. Wykręcił numer do domu, potem jeszcze raz. W zdenerwowaniu wciąż mylił przyciski. Zajęte.
Zawiesił bezradny wzrok na Mikołaju, w pośpiechu zbierającym ciuchy z podłogi. Zanim cokolwiek pomyślał, telefon zabrzęczał. Nawet nie spojrzał na ekran.
- Iza?
- Robert? - odezwał się Leszek roztrzęsionym głosem. - Dzwonię i dzwonię, jak dobrze, że jesteś...
- Uspokój się - Robert pomyślał, że dosyć ma atrakcji, jak na jeden wieczór. - Co się stało?
- Przyjedź koniecznie, był wypadek... karambol pod Wejherowem... - urywane słowa ginęły wśród narastającego szumu w tle.
- Jaki wypadek? - zawołał zdezorientowany. - Gdzie jesteś?
- Szpital miejski w Gdyni - zaszlochał Leszek. - Proszę, przyjedź, nie mam już siły...
- Zaraz tam będę - powiedział tylko i się rozłączył.
Znów zadzwonił do siostry. Zniecierpliwiony przełączył telefon na zestaw głośnomówiący. W pokoju rozległo się nieznośne buczenie. Robert rzucił się do biurka i rozrzucił długopisy.
- Tu masz numery - wręczył Mikołajowi notatki. - Będziesz dzwonił pod ten pierwszy, aż ktoś się zgłosi. Powiesz, że czekam na telefon, drugi numer jest mój. Zadzwonisz do mnie, jak tylko się czegoś dowiesz...
Miki kiwał odruchowo głową.
- Dam znać za kwadrans. Zamów mi taksówkę - chwycił kurtkę. W ostatnim momencie zawrócił po buty.
Chłód na dworze narastał. Zorientował się, że jest za lekko ubrany, ale nie chciał wchodzić z powrotem na górę. Sięgnął po komórkę. Spojrzał wyczekująco w okna, potem wbił wzrok w księżyc, jakby on mógł mu coś powiedzieć.
Zza rogu wyłonił się samochód.

poniedziałek, 17 listopada 2003

Otrzeźwienie

- Twoja herbata - Jacek podszedł z tacą do stolika. Wprawnym ruchem ustawił na blacie filiżanki i talerzyki z drobnymi ciasteczkami.
- Nie, dzięki - Jarek przysunął bliżej spodek i zaniepokojony przyjrzał się słodyczom. - Sporo tego…
Jacek ostrożnie odwiesił torbę na oparciu i usadowił się wygodnie na krześle. Nie lubił przesiadywać w tak ruchliwych miejscach, ale do kawiarenki w samym sercu starówki zachodził przy każdej okazji.
- Nie doceniasz moich możliwości - oznajmił losując pierwsze ciastko. - Poza tym najwyżej zabierzesz do domu, chłopcy się ucieszą.
Z lubością zatopił zęby w drożdżowej babeczce i zamruczał z zadowolenia.
- Powinni dostać za to medal - orzekł.
Jarek ugryzł pierwszy kęs. Szczęka wciąż mrowiła, ale niemal niezauważalnie w porównaniu z bólem pierwszych godzin.
- Faktycznie, dobra - stwierdził z uznaniem.
- Spróbuj rogala - poradził Jacek - klasa sama w sobie.
Jedli w milczeniu. Jacek lustrował szare cienie na policzku Jarka. Siniec cofał się powoli. Wciąż był dobrze widoczny, zmieniały się tylko odcienie.
- Wyglądasz lepiej. Co powiedział Rafał? - zagadnął.
- Wszystko się ładnie wciągnęło - Jarek wskazał na bok i plecy. - Najważniejsze, że nie doszło do złamań i że nic nie pękło. Miałem naprawdę sporo szczęścia.
Lepiej nie mógł tego ująć. W pamięci powracały coraz to nowe szczegóły feralnych wydarzeń: gwałtowna awantura o jakiś towar, smak krwi w ustach, nagła pustka w wyludnionym mieszkaniu. Muzyka grała jeszcze jakiś czas, potem zapadł w sen. Kiedy stwierdził, że jest uwięziony, niepewny miejsca, czasu i siebie samego, ostatkiem sił wydostał się po gzymsie i po rynnie zsunął się piętro niżej. Dalej nie zdołał - stracił czucie w rękach i runął na ziemię. Zaprzyjaźniony lekarz nie potrafił wyjaśnić, jakim cudem nie doznał poważniejszych obrażeń.
Jacek pokręcił głową. Spodziewał się, że to niewiele pomoże, ale drążył dalej.
- Naprawdę nie zamierzasz nic z tym robić? - zapytał.
- To znaczy? - Jarek uniósł brew.
- Wiesz o co mi chodzi.
- Nie będę się bawił w policjanta, jeśli to masz na myśli - Jarek wzruszył ramionami. - Gość jest u mnie spalony i tyle.
- Spalony? - Jacek prawie krzyczał, kilka osób przy sąsiednich stolikach odwróciło głowy. - Ten facet mógł cię zabić! Na to jest zdaje się konkretny paragraf!
- Był naćpany, nikt mu nic nie zrobi - Jarek rozłożył ręce. - Poza tym nie on, to kto inny. Wystarczy, że przyjdzie ojczenasz, i go wyręczy.
- Znów szaleje? - Jacek podniósł wzrok.
- Dobijał się przedwczoraj, pewnie wyczuł, że Darka nie ma - Jarek uśmiechnął się pod nosem. - Albo nas obserwował. Myśleliśmy, że odpuścił, ale znów nie ma forsy i przypomniał sobie o dzieciaku…
- Jeszcze tego brakowało - westchnął Jacek - Troy wie?
- A jak! Wymienili parę ciepłych słów przez drzwi. Podjechał radiowóz i tym razem odpuścił, ale boję się, że kiedyś skręci jakąś porządną awanturę.
- A Szymon myślisz co? - Jacek twardo trzymał się tematu. Nonszalancja, z jaką Jarek bagatelizował zajście zdumiewała go coraz bardziej. - Wciąż dostajesz esemesy?
- Masowo - Jarek uśmiechnął się szyderczo. - Generalnie kocha mnie do szaleństwa i wszystko mi wybacza, ale jak odłożę czasem słuchawkę, wyzywa od szmat i najgorszego gówna. I zrobi ze mną co zechce. Zniszczy na przykład.
Urwał. Obydwaj wiedzieli doskonale, że Szymon mógł mu poważnie zaszkodzić.
- Przecież to jakiś schizol - powiedział Jacek z niedowierzaniem.
- Może przyjmę go na terapię - zachichotał Jarek.
- Świetnie! - przytaknął z przekąsem Jacek. - Będziecie się trzymać za ręce i wsłuchiwać wzajemnie w swoje jing i jang.
Jarek przyjrzał mu się uważnie.
- Nie patrz tak - Jacek zezłościł się na dobre. - Ty sobie robisz jaja, a to poważna sprawa. Nafaszerował cię jakimiś prochami, byłeś całkiem odwodniony i posiniaczony. Czego jeszcze chcesz?
- A co mam zrobić? - zirytował się Jacek. - Poskarżyć się glinom?
- Groźby są karalne - stwierdził zimno Jacek.
- Myślisz, że mało mają bokserów, którzy naparzają żony wieczorami? Że przejmą się jakimiś ciotami, które za mocno przyłożyły sobie torebką, aż im się puder wysypał…?
Jacek nerwowo obracał w palcach srebrzystą łyżeczkę.
- To nie był pierwszy raz, prawda? - zapytał cicho.
Jarek zacisnął usta na wspomnienie niespodziewanych ataków wściekłości, razów dosięgających go z bolesną precyzją. Kiedy po raz pierwszy uświadomił sobie, że sprawiają mu przyjemność, przestraszył się, ale tylko na chwilę. W skupieniu badacza czekał na kolejne uderzenia, przeżywając je coraz bardziej świadomie, z większą intensywnością. Odkrycie nowej sfery doznań ekscytowało go niemal naukowo.
Poczucie samozadowolenia prysnęło nagle jak bańka mydlana. Szymon jakby patrzył przez niego na wylot: doskonale wiedział, kiedy i za jakie sznurki pociągnąć by zadać ból nie raniąc. Z precyzją doświadczonego tresera dozował przeżycia, których istnienie Jarek dotąd zaledwie przeczuwał. Nie zdawał sobie sprawy z ogromu własnych potrzeb i fantazji, które tamten z łatwością demaskował. Czy naprawdę aż tak brakowało mu odmiany i mocnych wrażeń?
W zasadzie sam powinien zgłosić się do któregoś z kolegów po fachu.
- Myślisz, że nie mam ochoty mu przypierdolić? - odezwał się niechętnie. - Zabiłbym skurwiela, gdybym mógł, ale ten facet ma tyle znajomych wśród twardogłowych, że gdybym intensywniej o tym pomyślał, poprzedniego poranka wyłowiliby mnie sztywnego z mętnych wód Motławy. Nikt go nie ruszy.
Wolał nawet nie zastanawiać się nad interesami, jakie Szymon przeprowadzał z napakowanymi bysiami z najlepszej siłowni w mieście. Regularnie pojawiali się w barze. Znikali na chwilę w kantorku na tyłach lokalu. Płoszyli małolatów, obściskujących się zbyt ostentacyjnie po kątach. Potem naśmiewali się z nich do rozpuku przy piwie. Czasem zaczepiali klientów albo ruszali ociężale na parkiet, ocierając się prowokująco o innych tancerzy. Bywało, że przyprowadzali panienki, żeby pokazać im to wszystko i ostatecznie utwierdzić się w swojej męskości.
- Zachowałem się jak szczeniak - przyznał cicho. - Poczułem się za pewnie, myślałem, że wszystko mam pod kontrolą. Teraz nic już nie wiem.
Jacek intensywnie nad czymś rozmyślał. Ostatnie wydarzenia całkiem wytrąciły go z równowagi.
- Rafał pobrał ci krew? - bardziej stwierdził niż zapytał.
- Mówił coś? - odpowiedział pytaniem.
Jacek pokręcił głową.
- Powinieneś.


Mimo gwaru w kawiarni krótki sygnał komórki słychać było doskonale. Jacek wydobył telefon z torby.
- Muszę się zbierać - oznajmił zerknąwszy na ekranik. - Robik jest już w domu, mam odebrać od niego jakąś książkę dla Krzysia…
- No to chodźmy - Jarek spojrzał na zegarek. Czuł się zmęczony, wyprawa do szpitala okazała się bardziej wyczerpująca, niż się spodziewał. Najlepiej jeśli położy się z powrotem do łóżka.
- Dzięki, że poszedłeś ze mną.
- Nie ma sprawy - Jacek uśmiechnął się blado. - Ktoś musi teraz o ciebie zadbać, mam w tym wprawę.
Delikatny powiew wiosennego powietrza na zewnątrz podziałał na obu ożywczo. Skrzyżowali spojrzenia i puścili do siebie oko. Ruszyli powoli ku wylotowi ulicy.
- Mogę o coś zapytać? - zapytał Jacek.
- Wal śmiało.
- Czy zastanawiałeś się kiedyś, nie wiem: potem, ostatnio… Może… - jeszcze chwilę zbierał się w sobie, zanim wreszcie powiedział: - Nie chciałbyś wrócić?
Jarek zwolnił wpół kroku i zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.
- Myślałem o tym kilka razy - przyznał.
- To doskonały moment. Po tym wszystkim… - Jacek nagle się ożywił ale urwał wpół słowa na widok zasępionej twarzy przyjaciela. - Byliście naprawdę dobraną parą - dodał jeszcze i zamilkł.
- Właśnie dlatego nie - Jarek wbił wzrok w podłużne płyty chodnika. - Nie mogę mu teraz tego zrobić.

środa, 5 listopada 2003

Terapia szokowa

Jarek syknął i zbliżył twarz do lustra. Niewiele widział spod nabrzmiałych powiek, coś jakby zaczerwienie. Ostrożnie dotknął policzka, skórę przeszyło nieznośne kłucie. Rozpalona czaszka pulsowała przyspieszonym rytmem, uszy zatykał nieznośny szum. Po omacku odkręcił kran, nabrał w dłonie zimnej wody i zanurzył w nich twarz. Wzdrygnął się odruchowo, ale w zetknięciu z powietrzem pieczenie stało się jeszcze nieznośniejsze.
Spryskał policzki, potem przemył oczy. Mgła przerzedziła się nieco, dostrzegł zarysy przedmiotów. Nagle poczuł się słabo. Przysiadł na brzegu wanny i wziął głęboki oddech. Kołysanie w głowie powoli ustawało.
Kiedy wreszcie spojrzał w lustro, ledwo powstrzymał odruch starcia brudu z twarzy. Siniec po prawej stronie przybrał wszelkie możliwe odcienie - od zieleni, przez szarości, aż po krwistą purpurę. Obrzmiałą powierzchnię przecinały precyzyjnie poprowadzone kreseczki strupów. Zastanowił się mimowolnie, ile czasu minie, zanim znikną.
Niewiele pamiętał. Ostatnie wieczory, ludzie przewijający się przez to mieszkanie, ilość wypitego alkoholu i prochów, świdrujące głosy, mechaniczna muzyka, migające światła - wszystko zlało się w ogłuszający strumień doznań, przerywany momentami wyciszenia, kiedy wszyscy znikali nagle, rozchodzili się, zasypiali.
Rano zwlekał się z łóżka, materaca lub fotela, ogarniał się nieco, faszerował środkami znieczulającymi i ruszał do pracy. Dopiero tam odpoczywał. Między kolejnymi wizytami popadał w letarg, przyjemny ale jednocześnie męczący, kiedy śniło mu się coś i się nie śniło, tak jakby Szymon nawet tutaj dopadał go swoją obecnością.
Ignorowanie przenikliwego terkotu telefonu było ponad jego siły. Zimna słuchawka przyjemnie chłodziła ucho.
- Tak słucham? - odezwał się niemal bezgłośnie.
- Pan Jarosław? - natychmiast rozpoznał zwierzchnika. Odchrząknął.
- Tak, panie dyrektorze?
- Coś się stało? - zapytał mężczyzna. - Grupa czeka od ponad pół godziny, zaczęliśmy się niepokoić...
- Grupa? - powtórzył mechanicznie.
- Dzisiaj poniedziałek - mężczyzna przybrał bardziej służbowy ton po czym zamilkł zdezorientowany.
Jarek zastanowił się, czy aby i ta rozmowa mu się nie śni. Jak wczoraj, kiedy nawiązał łączność satelitarną przy pomocy parasola. Niestety, obcy zerwali kontakt po kilku pierwszych zdaniach, całkiem jak ten tutaj.
- Panie Jarku, naprawdę nic się nie stało? - zapytał dyrektor niepewnie. - Brzmi pan jakoś nieswojo.
- Cały jestem nieswój - skonstatował smutno i dokładnie w tym momencie zdał sobie sprawę z sytuacji. Po ciele rozlała się fala gorąca, w głowie kołatały strzępy myśli. Odruchowo sięgnął ku twarzy. - Naprawdę bardzo przepraszam, zupełnie nie wiem, co się dzieje...
- Jest pan chory?
- Raczej tak - zaczął z ociąganiem - obawiam się, że to coś poważniejszego... nie byłem jeszcze u lekarza.
- Mógł pan przecież zadzwonić.
- Stokrotnie przepraszam. Jestem wykończony, dopiero pan mnie obudził... Naprawdę bardzo mi przykro...
- Ależ kolego, nic się nie stało. Magister Łączkowski poprowadzi sesję, na szczęście przyszedł wcześniej. Chciałem tylko wyjaśnić przyczyny pańskiej absencji.
Jarek gorączkowo porządkował informacje. O dwunastej terapia, kilku stałych pacjentów. Po południu spotkanie z profesorem Stefankiewiczem, to większy problem, zabiegał o rozmowę od dłuższego czasu. Co planował na jutro?
- Najważniejsze, żeby doszedł pan do siebie - ciągnął dyrektor - Proszę iść do lekarza i dać nam znać o swoim... stanie.
- Dziękuję za troskę. Zadzwonię, oczywiście.
Odłożył słuchawkę i zawrócił do łazienki. Nagle zebrało mu się na wymioty.
Puste mieszkanie przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Podłogę i meble pokrywały na opróżnione butelki, kartony po sokach i pizzy, opakowania po chipsach, brudne talerze, zmięte papierowe ręczniki, kubki, szklanki i resztki jedzenia.
Usiłował odtworzyć przebieg poprzedniego wieczora. Zdawało się, że ostatnie dni spędził na dywanie w pokoju, gdzie ocknął się dziś rano. Niczym z zaświatów do świadomości przenikały nieledwie pojedyncze obrazy: wykrzywiona wściekłością twarz, ręka uniesiona do ciosu, zamazane kontury przedmiotów, smród chodnika na twarzy, nagły ciężar ciosów na plecach i upiorny chichot gdzieś w tle.
"Zostaniesz tak długo, jak zechcę", usłyszał nagle wyra?nie. "Posiedzisz trochę sam, to zmądrzejesz."
Tknięty przeczuciem rzucił się do kurtki i torby. Przeszukał półeczki w przedpokoju i kuchni, wszystkie miejsca, gdzie zostawiał klucze. Nigdzie ani śladu. Wybrał kontrolnie numer komórki. Tak jak się spodziewał: Szymon pozostawał poza zasięgiem.
Przez chwilę stał niezdecydowany przed drzwiami wyjściowymi. Bez przekonania chwycił za klamkę w przeczuciu, że tędy się nie wydostanie. Ze śladów wnioskował, że sprawdzał to już wielokrotnie. W ułamku sekundy oprzytomniał na dobre.
"Kurwa mać", pomyślał spłoszony. "W co ja się wpakowałem."

--------------------------------------------

- No już, nie płacz - Darek podsunął świeże opakowanie chusteczek. Troy podniósł na niego nic niewidzące spojrzenie.
- Przepraszam, zawracam ci głowę... - wymamrotał pociągając nosem. - To nie twoje sprawy...
Darek wzruszył ramionami.
- Daj spokój - powiedział. - Facet potraktował cię jak worek kartofli...
Zreflektował się widząc, że do oczu Tadzia napływa nowa fala łez. W poczuciu bezsilności podszedł do niego i otoczył ramionami.
- Ciiiicho... - wyszeptał - tylko spokojnie.
Tłumione łkanie wybuchnęło ze zdwojoną siłą. Tadzio objął go i wtulił się desperacko w miękką koszulę. Ciepło rozpalonej twarzy przenikało przez podwójny materiał, Darek przyłożył dłoń do gorącego czoła.
- Niczego nie obiecywał, rozumiesz? - powiedział Troy, bardziej do siebie, niż do niego. - Coś sobie uroiłem. Było fajnie i się skończyło, po co robić z tego wielkie halo.
Darek przykucnął, wsparł łokcie na kolanach Troya i spojrzał w górę, w mokre oczy. Policzkami płynęły w dół ciężkie krople, następne kołysały się już na rzęsach.
- Wszystko będzie dobrze - otarł wilgoć z bladego policzka - zobaczysz. Szkoda na niego czasu.
Troy zaczerpnął głęboko powietrze i uniósł wzrok gdzieś ponad jego głowę.
- Zawsze to samo - powiedział głucho. - Kilka tygodni i po wszystkim. Co jest ze mną nie tak?
- Hej, przestań! - Darek chwycił go pod brodę. - To on cię wystawił. Grał na dwa fronty, pamiętasz?
Czuł się bezradny wobec ogromu rozpaczy małolata, który widział świetlaną przyszłość u boku faceta na poziomie, a okazał się zapchajdziurą, sposobem na zagospodarowanie wolnego czasu, kiedy inny wyjeżdżał na dłużej.
Pomysł konfrontacji nie był najlepszy, ale Darek nie odwodził Troya od spotkania, sądząc, że tylko wstrząs uzdrowi sytuację. Teraz, na widok zgarbionej, chłopięcej sylwetki, głowy spuszczonej między zapadnięte ramiona, pożałował.
Nie umiał znale?ć odpowiednich słów: cokolwiek powiedział, wywoływał wybuchy płaczu. Westchnął głęboko i zebrał się w sobie. -Słuchaj... jesteś naprawdę... ja...
W przedpokoju rozległ się ostry d?więk. Ktoś dusił niecierpliwie przycisk dzwonka i jednocześnie manipulował przy zamku. Darek podniósł się i z pytającym wyrazem twarzy wyjrzał do przedpokoju.
- Nareszcie, martwiliśmy się o ciebie - zawołał w głąb korytarza - Matko boska! Jarek, co się stało!?!
- Ten skurwiel zamknął mnie na dwa dni w mieszkaniu - Jarek próbował wyplątać się z rozdartej kurtki. - Zostawił nieprzytomnego i po prostu wyjechał...
Troy znalazł się przy nich w mgnieniu oka. Bez słowa go rozebrał i usadził na stołku. Przyjrzał się stłuczeniom i ruszył do łazienki po apteczkę.
- Ale jak...? - Darek walczył ze sznurówkami, niepewny o co właściwie pyta.
- Przez balkon - zaśmiał się Jarek na wspomnienie wspinaczki z trzeciego piętra. Zorientował się, jakie zrobił wrażenie i dodał: - Spokojnie, nic mi nie jest, tylko tak wygląda...

środa, 15 października 2003

Z gołą głową

Pogoda coraz bardziej kaprysiła. Ociepliło się nieco, szara, śnieżna breja wdzierała się do autobusów, sklepów i mieszkań. Na szczęście nie padało, ale zamiast zbliżającej się wiosny w powietrzu wisiała nieprzyjemna wilgoć.
Krzyś zsunął buty i bezszelestnie zbliżył się do drzwi kuchni, zza których dobiegał ożywiony głos. Pi przyszedł wcześniej, niż się umawiali.
- Naprawdę świetnie pani wygląda - mówił właśnie - tylko ta ręka… co za pech!
Matka odpowiedziała coś niewyraźnie. Mówiła urywanym głosem, nieco sepleniąc. Interwencja chirurga niewiele pomogła - po wypadku straciła resztę zębów. Z protezą musiała poczekać do zagojenia. Unikała ludzi i rozmów, zresztą gips i tak znacznie ją ograniczał. Piotra znała na tyle dobrze, by się przy nim nie krępować.
Krzyś zapukał i pchnął klamkę.
- Jestem - oznajmił - widzę, że ty też…
- Nie miałem nic lepszego do roboty - Pi urwał w połowie wywodu.
- Wszystko w porządku? - Krzyś pochylił się nad matką.
- Ojciec zasnął - poinformowała zmęczonym tonem. - Czasem nie mam do niego siły. Robi się coraz bardziej marudny.
Krzyś zabrał się już za sprawunki, które sprawnie rozstawiał na półkach i w lodówce.
- Pewnie na zmianę pogody - zażartował. Obejrzał się przez ramię na Pi, który w dyplomatycznym milczeniu sączył herbatę.
- Dawno przyszedłeś?
- Kwadrans temu - odparł.
- Cały zmarznięty, aż mu dałam koniaku - oznajmiła z wyrzutem. - W ogóle się nie szanuje. Tak lekko ubrany.
- Jest dorosły - roześmiał się.
- I głupi. Czapkę trzeba nosić.
Krzyś mrugnęli porozumiewawczo do Pi.
- Teraz czapki niemodne.
- A na starość zatoki będzie leczył, jak twój ojciec - zawyrokowała z przekąsem.
- Piotruś leczy zatoki od wczesnego dzieciństwa - Jacek usadowił się między obydwojgiem przy stole. - Chorowite biedactwo.
Wzruszyła ramionami.
- Tym bardziej - orzekła - wszystko to groch o ścianę.
Uznała temat za skończony i podniosła się ociężale.
- Nie będę przeszkadzać - powiedziała - porozmawiajcie sobie.
Przez chwilę wsłuchiwali się tylko w zamierające szuranie pantofli w korytarzu.
- Nieźle się trzyma - Pi wskazał głową krzesło, na którym siedziała.
- Powoli dochodzi do siebie - Jacek uśmiechnął się blado - to już prawie trzy tygodnie.
Pi przytakiwał w milczeniu, choć widać było, że prawie nie słucha.
- Na początku leżała w łóżku - ciągnął Jacek. - Strasznie się poobijała, poraniła twarz. Na korytarzu!
Pi spojrzał zdezorientowany.
- Coś z błędnikiem - wyjaśnił Jacek i westchnął bezradnie - do niczego się nie przyznaje, kto wie, co jeszcze jej dolega. Jak tylko zdejmą gips, zapiszę ją na kompleksowe badania.
Wstał i podwinął rękawy swetra.
- Zjesz obiad? Jacek niedługo wróci.
Pi uniósł pytająco brew.
- Skutki uboczne - Krzyś rozpogodził się nieco. - Musiał się ujawnić, inaczej byśmy sobie nie poradzili.
Po kolei podpalał palniki pod garnkami.
- Właściwie się wprowadziłem, tyle że nie mogłem pozwolić sobie na urlop - odkręcił kran i wycisnął porcję mydła z pojemnika. - Ciotka Helenka czasem wpadała albo Krystyna, ale wiadomo… na godzinkę, góra dwie.
Założył fartuch i sięgnął do pojemnika w lodówce.
- Jacek czuwał nad ojcem po wypadku, woził matkę na badania, robił zakupy, gotował. Wziął kilka dni wolnego, prawie stąd nie wychodził. Czytał ojcu Trylogię, bardzo się polubili.
Nie przerywając opowieści wyłożył do salaterek surówkę z białej kapusty.
- Na początku chodził na noc do domu, ale kiedyś wreszcie został. Biedna mama, czuwała do samego rana - zachichotał. Posmakował sos i dosypał odrobinę świeżo mielonego pieprzu.
- Ostatnio stwierdziła, że gotuje lepszy bulion ode mnie - stwierdził z udawanym obruszeniem. Wzruszył ramionami i prychnął zabawnie. – Ode mnie! Koniec świata!
Rozstawił naczynia na stole. Wokół rozchodziły się tak apetyczne zapachy, że Pi nie zaprotestował, gdy i przed nim znalazło się nakrycie. Dosyć miał restauracyjnego żarcia podgrzewanego w mikrofali. Przełknął ślinę i szybko popił herbatą.
- Ale powiedz, co u ciebie - zażądał Krzyś. - Siedzisz taki cichy, wszystko w porządku?
- Mam prośbę - powiedział Pi grobowym tonem.
Krzyś domyślał się powodów wizyty, nie widział jednak powodu, by cokolwiek ułatwiać.
- Tak? - podjął zdawkowo.
- Mam mniej zamówień, wpadłem w mały dołek - ciągnął Pi, zerkając na niego niepewnym wzrokiem. - Potrzebuję trochę gotówki, zanim… - utknął, niezdecydowany, co powiedzieć.
- Sytuacja się unormuje? - podpowiedział życzliwie Krzyś.
Piotr tylko pokiwał głową.
Nadzieje na niezobowiązujący romans prysnęły wobec niespodziewanie ostrej reakcji Lecha, który sprawiał wrażenie, jakby jednym bolesnym cięciem chciał pozbyć się narastającego od lat ciężaru. Dlaczego miarka przebrała się akurat teraz, tego Pi nie potrafił zgadnąć. Dość, że z dnia na dzień został bez lokum i pieniędzy.
Mieszkanie z Arno szybko straciło pozory romantycznej przygody. Do świata zabawy i blichtru wkroczyła w buciorach proza życia. Pranie, sprzątanie i drobiazgowe rozliczanie zakupów niezbyt przystawały do wizerunku wymagających bywalców najmodniejszych klubów, przywykłych do szybkich samochodów i darmowych drinków, których wzajemnie nie mogli sobie zapewnić.
Częste sprzeczki kończyły się póki co czułymi pojednaniami, jednak huśtawki nastrojów nowego kochanka, ciche dni i wieczory spędzone w domu przed telewizorem nadwerężały znacznie nerwy Pi, z jednej strony miotanego namiętnością i poczuciem odzyskanej wolności, z drugiej - zmęczonego zamieszaniem, jakie przyniosła.
- Obawiam się, że zwróciłeś się do niewłaściwej osoby - wyrwał go z zamyślenia głos Krzysia. - Wiesz, co myślę o tym wszystkim…
Skończył przygotowania i z powrotem usiadł przy stole. Lubił Pi, współczuł mu nawet na ile to było możliwe. Mimo upływu czasu i wspólnych doświadczeń - a może właśnie wobec nich - nie potrafił wyzbyć się dystansu, z jakim podchodził do życiowych decyzji przyjaciela.
- Wyjeżdżamy do Szczecina na sobotę i niedzielę… - Pi nieco się ożywił. Urwał jednak, wciąż nie wiedział ile chce powiedzieć o nocy, którą po kolejnej awanturze musiał spędzić poza domem.
- Po drodze wstąpię do matki Lecha - powiedział zamiast tego - mam u niej ostatnią ratę za książkę.
- Nie o to chodzi - Krzyś pokręcił głową. - Leczenie sporo koszuje, nie wyślę matki byle gdzie. Muszę porozmawiać z Jackiem…
Zamilkł na myśl o ostatnich wydarzeniach. Nie miał siły dopytywać, z kim Pi spędzi weekend, na który najwyraźniej go nie stać. Po ostatniej rozmowie z Darkiem stwierdził, że wobec tupetu Adama brak wyobraźni Piotra wcale go nie zaskakuje.
- Powariowaliście wszyscy! Sperma wam się rzuca na mózgi - westchnął ciężko. - Niech ta cholerna zima wreszcie się skończy!

środa, 1 października 2003

Karolina

- Właź! - Karolina uśmiechnęła się szeroko. - Tylko nie ściągaj butów!
Robert roześmiał się głośno: zacytowała matkę jednego z kolegów, która w ten sposób witała gości syna. Co mniej zorientowani nie wiedzieli, że powinni nalegać i mimo wszystko ściągnąć obuwie. Niedopełnienie rytuału uznawane było za brak ogłady.
- Ależ zdejmę - podjął grę i zgodnie z prawdą stwierdził: - Obrzydliwa pogoda! Wiosna idzie.
Potargała wilgotne od deszczu włosy i z całej siły przyciągnęła go do siebie.
- Stary draniu, strasznie się za tobą stęskniłam.
Nie widzieli się ponad osiem miesięcy. W tym czasie jej facet stał się nieoczywisty, małżeństwo umarło, ale ona trwała w Warszawie w przekonaniu, że nauczyła się tego obrzydliwego miasta. Po roku zmieniła zdanie. Przekonała pracodawcę, że konieczne jest zintensyfikowanie działań na Wybrzeżu i bez żalu wykupiła bilet powrotny do Trójmiasta.
- Świetnie wyglądasz - powiedział zgodnie z prawdą.
- Powrót na stare śmieci dobrze mi robi - rozpogodziła się jeszcze bardziej.
- Nie myślałaś, żeby zmienić lokum? - starzejące się bloki Stogów nie zaliczały się do najlepszych lokalizacji.
- Na razie musi wystarczyć, nie stać mnie na ekstrawagancje. Mąż zostawił na pamiątkę otwartą linię kredytową. Nieważne.
Machnęła ręką i pociągnęła go w stronę okna.
- Popatrz! - dyskretnie uchyliła firanki - stara Madejowa wysiaduje jak przed laty.
Wskazała palcem na postać w oknie po przekątnej. Owinięta w gruby szal kobieta nieufnie łypała oczami na przechodniów.
- Wczoraj wracałam ze sklepu - ciągnęła z wypiekami na twarzy. - Padało, naciągnęłam kaptur na oczy, prawie biegłam, i nagle słyszę z okna "a panna niech się tak nie spieszy, szkoda nóg łamać".
Umilkła w oczekiwaniu na reakcję.
- Zawsze tak do mnie mówiła. W warzywniaku wciąż obsługuje pani Krysia. Tylko dziewczyny z podwórka podorastały, pchają wózki, niektóre ciągają dzieciaki...
Położył jej dłoń na czole.
- Gorączkujesz - stwierdził autorytarnie. - Może łyknij coś mocniejszego...?
Karolina oprzytomniała.
- Ale ze mnie ciota! - zawołała - wągrowieckie maniery! Może najpierw coś ciepłego?
- Herbatę z chęcią - powiedział.
- Dam ci z cukrem - zachichotała i ruszyła do kuchni. - Jakie szczęście, że jesteś! Mów, co u ciebie.
- Nic nowego - rozglądał się ciekawie po mieszkaniu. Niewiele się zmieniło, od kiedy bywał tu regularnie. Ściany wymagały gruntownego remontu, a meble - wymiany.
- Opowiadaj, jak tam twój tele-Romeo - szturchnęła go zaczepnie w bok. - Widzieliście się przecież w końcu...?
Przytaknął bez słowa.
- No i? - wzniosła teatralnie oczy do sufitu - Czy ja muszę wszystko wyciągać wołami? Przystojny?
- Pi twierdzi, że obłędny - westchnął zabawnie.
- Doskonałe referencje.
- Fakt, gust mu się nie zepsuł - stwierdził z przekąsem.
- Do rzeczy! - spojrzała groźnie.
- Robi wrażenie. Jest przyjemny. Wizualnie, w obejściu i w ogóle...
- Zwłaszcza to "w ogóle" brzmi intrygująco - prawie się rozmarzyła.
- Nie rozpędzaj się, nie został na noc - Robert uśmiechnął się pod nosem.
- Żałujesz? - uniosła badawczo brew.
- Jest dobrze wychowany - stwierdził wymijająco. - Przegadaliśmy kilka godzin, poszliśmy na spacer i na piwo. Potem grzecznie się pożegnał i poszedł. To wszystko.
- Żałujesz? - powtórzyła pytanie.
- Przyjechał i pojechał. Ma swoje sprawy. Bez sensu.
- Chyba, że i ty byś pojechał - podpuszczała.
- Wiesz, że nawet się zastanawiam. Przydałaby się zmiana klimatu. Aga dostała pracę w Berlinie, właściwie już się przeniosła. Jarek używa sobie w najlepsze i wszyscy mnie żałują - przybrał teatralnie zbolały wyraz twarzy.
- Wiem o co chodzi - z miną matrony nalała herbaty z dzbanka. - Chociaż z drugiej strony tak cię żałują, jak cię widzą...
Spojrzał na nią niezbyt przytomnie. Przez chwilę intensywnie się nad czymś zastanawiał. Wpatrywała się w niego wyczekująco.
- Podoba mi się jak cholera - wyznał wreszcie niechętnie. - Jest męski a przy tym kulturalny, przystojny. Rozumiemy się wpół słowa. Dokładnie mój typ, niestety. Ale ja chyba nie jestem obiektywny.
- Nikt tego od ciebie nie oczekuje - stwierdziła poważnie. - Mój Rysiek też był ideałem. - Nagle coś sobie przypomniała i rozpogodziła się natychmiast. - A propos używania: okazało się, że tu obok mieszkają dwaj chłopcy z branży - mrugnęła porozumiewawczo i ściszyła głos. - Co oni wyprawiają wieczorami! Sodoma i gomora!
Robert spojrzał zdumiony, z ustami pełnymi wyśmienitych ciasteczek z ledwością wyartykułował pomruk zdziwienia. Karolina przejawiała niezwykły talent w wyczuwaniu mężczyzn o odmiennej orientacji. Czasem zazdrościł jej tej umiejętności.
- Nie byłabym taka mądra - ciągnęła zadowolona z efektu - ale jednego znałam jeszcze z Wawki. Zabalowaliśmy kilka razy. Niezły numer: wracam, a on mieszka tuż za ścianą! - zachichotała z satysfakcją. - Fajnego ma kolesia. Zresztą po tym, co mi naopowiadali sąsiedzi i tak bym się z nimi musiała zaprzyjaźnić...
Zawiesiła głos, z pozoru całkowicie pochłonięta wygładzaniem obrusu.
- Poprosiłam, żeby wpadli na chwilę, to was zapoznam...
Prawie się zakrztusił, poklepała go energicznie po plecach.
- Karina! - syknął - nie próbuj mnie swatać, to się źle kończy!
- Jakiś przykład? - zmrużyła zaczepnie oczy.
- Bilion - prawie był zły za jej manewry. Nieprzepartą chęcią ułożenia mu życia pałała od początku znajomości. Pierwszy facet, którego mu przedstawiła, okazał się absolutnym świrem, drugi - notorycznym kłamcą. Wobec swojej słabości do gejów, dla siebie nie wybierała wcale lepiej. Z upodobaniem jej to wypominał twierdząc, że barometr uczuciowy ma ustawiony na odwrotne bieguny.
- Chłopcy są razem od lat, kochają się codziennie i nie miałam zamiaru ci ich podsuwać - odparła z udawaną urazą. - Chyba że wezmą cię do trójkąta. Nie są staroświeccy, ale nie pytałam...
Na dźwięk gongu w przedpokoju wzdrygnęli się oboje nerwowo.
- To pewnie oni - szepnęła i bezszelestnie ruszyła do drzwi.
Popukał się z dezaprobatą w czoło, chociaż nie mogła zobaczyć.
- A czeeść... - prawie zaśpiewała na cały korytarz.
- Nie przeszkadzam?
- Skąd, jest tylko Mikrobi - prawie zapomniał, że go tak nazywała. - A gdzie masz Tomika?
- Lada moment wróci... - drzwi trzasnęły cicho.
Karolina pojawiła się znów w progu z miną mistrzyni ceremonii.
- Robiku - zaczęła tajemniczo - pozwól że przedstawię, to mój sąsiad...
Gość wychynął zza futryny. Na widok Roberta zastygł z półoficjalnym uśmiechem na ustach. Karolina spojrzała na nich wyczekująco. Robert, równie zaskoczony, przerwał niezręczne milczenie.
- Adam? - zapytał. - Co ty tu robisz?


poniedziałek, 15 września 2003

Wielka wyprzedaż

Na widok ilości zaparkowanych samochodów Jacek zaklął pod nosem Nie znosił hipermarketowego ścisku, pokrzykiwań, nawoływania i sprzeczek, zmieszanych z tandetną muzyką i odgłosami wszelkiego rodzaju sprzętu technicznego. Przemykał bokiem alejek z wykazem konkretnych produktów w ręku. Jeśli już musiał, jeździł do centrów handlowych tuż po otwarciu, zanim nadciągała szczytowa fala otumanionych klientów.
Tym razem trafił na najgorszą porę. Upewnił się, że nie zapomniał notatek i portfela. Wózek zarzucał wyraźnie na lewą stronę, z determinacją doprowadził go do wejścia, nie chciało mu się wracać po nowy. Szybkim krokiem przemknął pod kurtyną ciepłego powietrza, potem przez pasaż handlowy na główną salę, w stronę regałów z chemią.
Oślepiony rzęsistym światłem jarzeniówek stał przez chwilę bezradnie przed półką z proszkami do prania Wreszcie znalazł odpowiedni, choć jego cena nijak nie miała się do idei korzystnych zakupów. W zaistniałej sytuacji nie zamierzał jednak oszczędzać, a już tym bardziej szukać gdziekolwiek korzystniejszej oferty.
Po wypadku matki Krzysia ich życie uległo radykalnej reorganizacji. Z ręką w gipsie i unieruchomioną nogą wymagała stałej opieki, której mąż nie był w stanie jej zapewnić. Sam potrzebował nadzoru i pomocy w najprostszych sytuacjach. Krzyś wprowadził się z powrotem do domu, ale i to nie wystarczało. Niejako automatycznie Jacek zaistniał razem z nim, mógł sobie pozwolić na kilka dni wolnego. Po kilku pierwszych popołudniach, kiedy opiekował się obojgiem pod nieobecność Krzysia, zaczął zostawać na noc.
W ten sposób wkroczył oficjalnie w życie rodziny, chociaż nikt nie nazwał rzeczy po imieniu. Matka powstrzymywała się od wszelkich komentarzy, a ojciec wiedział tylko, że jest znajomym syna, choć w chwilach słabszej kondycji nadal mylił go z kolegą z gimnazjum. Dlaczego akurat Jacek uosabiał w oczach starca przyjaciela z młodości, nie wiadomo. Fizycznie nie przypominał go ponoć w żadnym stopniu.
Pozycji na liście ubywało w zadawalającym tempie. Krzyś z satysfakcją przyglądał się rosnącej stercie zakupów w koszu. Z impetem skręcił za róg, zbyt późno dostrzegając w prześwicie półek, że z drugiej strony ktoś wykonuje identyczny manewr. Mimo gwałtownych prób nie udało się wyhamować. Metal zgrzytnął o metal, pod wpływem uderzenia Jacek stracił równowagę i niemal wpadł na zakupy mężczyzny, który nie zdawał się zbytnio przejmować całym zdarzeniem.
- Stokrotnie przepraszam - wymamrotał Jacek ze złością, grzebiąc się niezdarnie z kosza. - Chyba nic nie zniszczyłem?
-Jeszcze nie zapłacone... - odezwał się tamten obojętnie.
Jacek ocknął się z osłupienia.
- Leszek - stwierdził zdezorientowany. Rosła sylwetka prezentowała się tak mizernie, że w pierwszym momencie nie był pewien.
- Jacek - na zmarnowanej twarzy pojawił się wyraz ulgi i cień uśmiechu - Dobrze, że cię spotykam. Nie mogę dojść z tym wszystkim do ładu.
Zanim Jacek zdążył zastanowić się, co mógł mieć na myśli, wskazał towary w swoim wózku.
- Zawsze kupuję za dużo, łapię się na te cholerne promocje, a potem wyrzucam połowę do kosza, bo się przeterminowuje...
Mimo ogromnego wzrostu wyglądał tak bezradnie, że Jacka aż ścisnęło w dołku. Bez namysłu zaczął odstawiać część towarów na półki, nie zważając, czy aby na właściwe miejsce. Bez słowa pociągnął Lecha za sobą, na szczęście zdążył załatwić większość swoich spraw i mógł poświęcić mu wystarczająco dużo uwagi.
Lech znacznie się ożywił, opowiadał o trudnościach w pracy. Obawiał się postępującej redukcji. Sytuacja na rynku komplikowała się coraz bardziej, mało kto zawracał sobie głowę staromodnymi sentymentami.
Dotarli do końca sali i odruchowo zatrzymali się przed białą płaszczyzną ściany.
Lech wbił niewidzący wzrok w brudną płachtę, zasłaniającą przejście do magazynu. Jacek ze smutkiem obserwował przygarbione ramiona przyjaciela. Znali się na tyle długo, by przed sobą nie udawać, ale z nich dwu to właśnie Lech trzymał zwykle fason do samego końca.
- Zerwaliśmy ze sobą - powiedział cicho. - To znaczy wychodzi na to, że ja zerwałem.
Jacek nie odezwał się ani słowem. Leszek nie lubił zwierzeń, a tym bardziej wścibstwa, ale najwyraźniej musiał się komuś wygadać.
- Zaprosiłem go przedwczoraj na kolację. Miałem nadzieję jakoś to wszystko odkręcimy - odruchowo przekładał rzeczy w wózku. - Jak zwykle zaczęła się awantura, wyliczanki i matematyka. Uświadomiłem sobie, że rozmawiamy wyłącznie o pieniądzach. Dlaczego zablokowałem karty, skąd ma u mnie tyle długów, czemu nie może zabrać dvd...
Akurat o tym Jacek był doskonale poinformowany. W przeciwieństwie do Lecha, Pi nie przejawiał żadnych oporów przed rozgłaszaniem swojego nieszczęścia. Przychodziło mu to bez trudu: przez lata nie musiał liczyć się z groszem, nie pomagały napomnienia Lecha, który prędzej czy później i tak ulegał jego zachciankom. Ciekawe, co Pi zmalował tym razem, że nawet jego cierpliwość się wyczerpała.
- Zapytałem, czy coś go jeszcze interesuje oprócz przedmiotów - ciągnął Leszek. - Czy ja w ogóle jeszcze dla niego istnieję w wymiarze pozabankowym.
Zacisnął usta w nerwowym grymasie. Spojrzał na Jacka z wyrazem bezgranicznego zdumienia.
- Wyszedł bez słowa - powiedział bezradnie. - Po prostu wstał i poszedł.
Jacek chwycił go za dłoń i ścisnął wilgotne od potu palce. Twarz Lecha przybrała jeszcze bledszy odcień. Jacek pchnął przyjaciela w stronę kas, a gdy tylko przedostali się przez ich sito, posadził Lecha w najciemniejszym kącie pobliskiej kawiarenki. Zamówił kawę z koniakiem i zadzwonił do domu, że się spóźni.
- Naprawdę nie wiem, co robić - stwierdził zrezygnowany Lech - to wszystko jest takie banalne. Czuję się, jak papierowy bohater jakiejś szmatławej sagi o miłości i zdradzie.
Jacek pokiwał głową.
- Nareszcie dotarło - powiedział i uśmiechnął się pocieszająco. - Teraz może być już tylko lepiej.
Sprawdzona mieszanka kofeiny i mocnego alkoholu postawiła obydwu na nogi. Pożegnali się na parkingu, jeszcze przez chwilę Jacek obserwował znad bagażnika, jak Lech wrzuca bezładnie siatki z zakupami na tył samochodu, potem wsiada i opiera głowę na kierownicy.
Ledwie ruszył, zadzwonił telefon. W pierwszym momencie nie skojarzył numeru.
- Dzięki za pomoc - powiedział Lech, za kierownicą natychmiast doszedł do siebie. - Świnia ze mnie, nawet nie zapytałem, co słychać. Podobno matka Krisa miała wypadek?
Jacek uśmiechnął się pod nosem.
- Wszystko pod kontrolą - powiedział. - Zadzwonię do ciebie wieczorkiem, to pogadamy.

poniedziałek, 1 września 2003

Rytuały

Pokrojony ser brie, konfitura, kilka plastrów żółtego sera. Świeże i suszone owoce. Krakersy, czekolada z orzechami, gorąca herbata. "Chyba się starzeję", pomyślał Darek i ostrożnie przeniósł tacę do łazienki.
Woda w wannie szeleściła zachęcająco grubą warstwą piany. Upewnił się, że niczego nie brakuje. Książka, okulary, jedzenie, delikatna muzyka. Pozbawiony ulubionych dźwięków czuł się zawieszony w próżni, dlatego w każdym mieszkaniu montował głośniki we wszystkich pomieszczeniach.
Z ulgą pozbył się odzieży. Kończył wyjątkowo skomplikowane zamówienie, tkwił przed monitorem przez kilkanaście ostatnich godzin. Dopiero pod wieczór ocknął się z transu, oderwał od klawiatury i uznał pracę za skończoną. Przesłał raport do klienta, określił możliwy termin prezentacji na rano. Nagle poczuł się straszliwie zmęczony, nic nie mogło odprężyć go skuteczniej, jak porządna kąpiel.
Wanna pozwalała wyciągnąć się wygodnie i oprzeć głowę na krawędzi. Sięgnął po kawałek grejfruta. W ustach rozlał się cierpki sok, ciepło przenikało ciało, twarz otulały aromatyczne opary. Zmysłowy kobiecy głos w połączeniu z delikatnym pluskiem wody wypłukiwały zbędny balast z umysłu i jaskrawe matryce skryptów spod powiek.


Uwielbiał wodę w każdej postaci: w morzu, basenie, rzece, jeziorze. Ku własnej rozpaczy i mimo kilku lat przeróżnych szkółek nigdy nie nauczył się pływać. Z zazdrością przyglądał się wyczynom kolegów na biwakach, transmisje z zawodów pływackich wprawiały go w depresję. Żartował, że jest za obszerny żeby się utrzymać na powierzchni, obrasta specyficznym rodzajem tłuszczu, który natychmiast po zanurzeniu opada na dno.
Wanna oferowała namiastkę, kompensowała uchybienia natury. Godzinami tkwił w kąpieli z ulubioną lekturą w ręku, dopuszczając kolejne porcje gorącej wody. Czasem drzemał. Ale nawet po wyciągnięciu korka nie wycierał się od razu: czekał, aż woda spłynie do ostatniej kropli. Uciekała z zakamarków ciała, ciągnęła w dół przyjemnie łaskocząc. Uwielbiał uczucie przyjemnego ciążenia w kończynach i mrowienia skóry, napinającej się gwałtownie w zetknięciu z powietrzem.


Pukanie w szybkę wyrwało go z przyjemnego półsnu.
- Darek, jesteś tam? - nawet nie spostrzegł, kiedy Troy wrócił do domu.
Podniósł się i usiadł.
- Jestem. Wejdź, jeśli chcesz - powiedział.
Drzwi uchyliły się, Troy wetknął głowę przez szczelinę.
- Nie przeszkadzam? - zapytał z uśmiechem.
Darek pokręcił głową. Troy przez moment stał niezdecydowanie, potem podsunął sobie drewniany taborecik i przysiadł koło umywalki.
- Częstuj się - Darek wskazał na stolik. Nagle poczuł głód sięgnął po kawałek sera. Zastanowił się, ile czasu już tu siedzi.
- To po to się tu zamykasz - Troy z zaciekawieniem przyglądał się świecom i zastawie. - Faktycznie lubisz się kąpać.
- Każdy ma jakiegoś bzika… - stwierdził.
- …każdy jakieś hobby ma - zanucił Troy.
- Znasz takie piosenki? - Darek uniósł brew. - W twoim wieku…
- Miałem troskliwą mamę - Troy wyłowił z miseczki winogrono. - Ty tak często?
- Raz w tygodniu muszę, inaczej świruję.
- To romantyczne. Zwłaszcza we dwoje…
- Próbowałem parę razy - Darek wzruszył ramionami - Totalny niewypał.
- Kupcy w świątyni?
- Coś w tym stylu - przyjrzał mu się rozbawiony.
- Seks lepiej się sprawdza pod prysznicem - zawyrokował Troy, przeżuwając suszoną śliwkę - albo w basenie.
Darek przyjrzał mu się zaintrygowany. Troy zorientował się, co powiedział.
- Tak mi się wydaje - uśmiechnął się znacząco.
- Też tak słyszałem - przytaknął Dario. - Jak wieczór? Nie miałeś wrócić później?
- Adamowi coś wypadło, wezwali go do firmy…
- Sorki…
- Nie ma sprawy - zaprzeczył Troy bez przekonania. - Praca to praca.
- Jakieś kłopoty?
Troy wzruszył ramionami.
- Nie chce powiedzieć - wyjaśnił wstając. - Nie przeszkadzam ci dłużej.
Darek zastanowił się szybko.
- Mam myśl - powiedział. - Zaraz wychodzę, bo się tu rozpuszczę. Wrzucimy jakiś dobry film i wypijemy grzańca. Masz ochotę?
Tadzio rozpogodził się trochę. W drugim momencie ta myśl spodobała mu się jeszcze bardziej.
- Spoko. Wstawię wino i podkręcę ogrzewanie - wskazał znacząco na Darka. - Żebyś się nie przeziębił.
- I wybierz coś, sporo ostatnio nagrywałem…


Znów został sam. Wyciągnął korek i sięgnął po mydło w płynie. Całkiem już otrzeźwiał, zmęczenie spływało z pianą. Ze zdumieniem stwierdził, że podświadomie liczył na towarzystwo tego wieczora.
Zdarzały się dni, kiedy prawie nie odczuwał obecności współlokatorów, kiedy indziej jednak drzwi wręcz się nie zamykały. Jarek parokrotnie zaprosił Szymona na noc, Adam pojawił się kiedyś na niedzielnym śniadaniu. Kiedy zasiedli wszyscy do stołu, w jadalni zapanował przyjemny rozgardiasz, jaki Darek pamiętał jeszcze z domu rodzinnego. Każdy miał coś do powiedzenia, coś mniej lub bardziej istotnego, dowcip, historyjkę, chłopcy przekrzykiwali się wzajemnie. Krążył po kuchni, przygotowując grzanki i jajecznicę, krojąc warzywa. Z uwagą obserwował obie pary, ich przytulenia, spojrzenia, uściski.
Troy podsuwał Adamowi najlepsze smakołyki. Kroił grzanki i podtykał gotowe na widelcu, podczas gdy tamten opowiadał o podróży do Paryża, zagubieniu całego bagażu i paszportu, wizytach na policji, w konsulacie i załatwianiu formalności. Tadzio słuchał zauroczony, potakując bezwiednie. Potem przytoczył kolejne historyjki z życia kochanka. Zapytany o cokolwiek spoglądał w niego jak w obrazek i cytował opinie, z którymi jeszcze niedawno nie do końca gotów był się zgodzić. Na resztę towarzystwa prawie nie zwracał uwagi, traktując ich niemal wyłącznie jako świadków swojego szczęścia.
Szymon z Jarkiem funkcjonowali na zupełnie innych zasadach. Ich dotyk wyrażał pożądanie, mierzyli się na gesty, słowa, licytowali dowcipne komentarze. Siedzieli naprzeciw siebie, skrzyżowane nogi stykały się co chwilę i ocierały. Szymon trzymał dłoń na kolanie Jarka, nie odmawiał sobie wycieczek udami w kierunku genitaliów. Jarek podjął wyzwanie i odwzajemniał się manewrami stopy, która wkrótce zniknęła pod luźnym materiałem bokserek. Cały czas rozmawiali swobodnie, nie tracąc rezonu ani wątku rozmowy.
Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego przedpołudnia. Oczyma wyobraźni widział olbrzymie mieszkanie, w którym mogliby wszyscy razem zamieszkać. Ostatnio nawet Pi zaczął przymawiać się o pokój. Powoli gonił w piętkę: ukochany puszczał go kantem, a Leszek wystawił za drzwi razem z dobytkiem. Trzeba będzie do niego zadzwonić, dopytać czy nie potrzebuje pomocy.
- Wszystko gotowe - zawołał z Troy z pokoju.
- Już wychodzę - zawołał Darek i sięgnął po szlafrok.
"Jak tak dalej pójdzie, niedługo będę wszystkim matkować", pomyślał. O dziwo: taka perspektywa jeszcze bardziej poprawiła mu samopoczucie.

piątek, 15 sierpnia 2003

Pod ostrzałem

Robert z ulgą wrócił do własnego mieszkania. Przywykł do samotnych nocy, a ostatnie dni, spędzone w hotelach, restauracjach, w towarzystwie przełożonych i obcych ludzi zmęczyły go bardziej, niż się spodziewał. Negocjacje z klientem przeciągały się do nocy, kontrargumenty mnożyły się, a uprzejmości zastąpił nieoczekiwanie wymagający ton podszyty pretensją. Zapanowała nerwowość, nie wiedzieli, czym wytłumaczyć niekorzystny obrót spraw. Wyjechali z miasta na tarczy, nie uzyskawszy niczego konkretnego. Niepowodzenie, które z pewnością odbije się wszystkim czkawką po weekendzie.
Spotkanie z Dieterem także rozczarowało. Nie widzieli się zbyt długo, obustronne zwierzenia nie przyniosły spodziewanego oczyszczenia, przeciwnie - coś w rodzaju zniecierpliwienia. Dieter żywił niesprecyzowane pretensje, nigdy nie przepadał za Jarkiem i nie omieszkał przypomnieć, że od początku przed nim ostrzegał. Fakt, że mógł to zrobić dopiero po kilku latach, w niczym nie umniejszył satysfakcji, za którą Robert na chwilę przestał go lubić. Skrócił pobyt i bez żalu odleciał wcześniejszym samolotem, razem z kolegami z pracy.
Ledwie wysiadł z taksówki przed domem, zadzwonił Pi i nie zważając na protesty, zapowiedział się na popołudnie. Robert domyślał się powodów wizyty. Miesiąc po spektakularnym rozstaniu z Lechem doszedł zapewne do wniosku, że podjął pochopną decyzję i szukał dróg powrotu, które nie kosztowałyby go utraty twarzy. Jak dotąd metoda okazywała się skuteczna, zadręczał najbliższych urojonymi rytuałami, oczyszczającymi urażone ego z kiełkujących wyrzutów sumienia. Robert był zwykle pierwszy na liście.


Zjawił się punktualnie. Wyglądał na zmęczonego, zwłaszcza w zestawieniu z do niedawna jeszcze kreowanym entuzjazmem. Podkrążone oczy, poszarzała cera, wychudzona sylwetka, lekko przygarbione plecy i smutek w oczach, który próbował pokryć niemrawym uśmiechem. Robertowi przez chwilę zrobiło się go żal: Pi zawsze mawiał, że nie pokazuje się publicznie w stanie, którego nie potrafi zamaskować najlepszymi kosmetykami.
- Lech mnie rzucił - zakomunikował grobowym głosem. Nie zdjął nawet kurtki, opadł na kuchenne krzesło natychmiast po przyjściu.
- To ty odszedłeś - powiedział Robert ostrożnie, rozstawiając kubki.
- To co innego - żachnął się Pi i wyciągnął z torby zgniecioną paczkę papierosów. - Przecież ja nie na serio…
- Tak dla żartu? - Robert uśmiechnął się smutno. Widok Lecha, duszącego w sobie oczekiwanie, przygnębiał go za każdym razem tak samo.
Pi przygwoździł go zbolałym wzrokiem.
- Nie wygłupiaj się - poprosił. - Poważnie, jestem w kropce.
- To znaczy? - Robert podsunął popielniczkę. Nalał herbaty i odstawił dzbanek na podgrzewacz.
- Zadzwonił przedwczoraj, żebym zabrał resztę rzeczy, nie ma ochoty dłużej ciągnąć tego przedstawienia, niech ja się wreszcie na coś zdecyduję - Pi podniósł w zdenerwowaniu głos. - Jaką resztę, jak on to sobie wyobraża, przecież wszystko kupowaliśmy wspólnie. Zablokował karty kredytowe…
- To tylko pieniądze - przerwał Robert.
- A z czego ja teraz będę żyć? - Pi spojrzał na niego zdumiony. - Przecież mam kredyt do spłacenia, ten co pojechaliśmy na Majorkę. Masę innych długów…
"I jeszcze więcej potrzeb", pomyślał Robert z przykrym przekąsem, a głośno zapytał:
- Ile?
Pi strząsnął popiół z papierosa.
- Skąd mam, do cholery, wiedzieć - jęknął. - Dużo chyba, przecież nie zajmowałem się papierami!
Robert nie mógł pozbyć się wrażenia, że rozważają kwestie poboczne. Trudno oczekiwać po Pi trzeźwego spojrzenia, urażona duma nie pozwalała skupić się na sednie sprawy. Jeśli Lech postanowił wystawić na próbę jego uczucia, to na razie do głosu dochodziła wyłącznie miłość własna.
Otworzył usta do pytania, gdy Pi sam potwierdził przypuszczenia.
- Próbowałem do niego przemówić - stwierdził z rezygnacją. - Złamałem się i zadzwoniłem kilka razy. Mówię, że musimy poważnie pogadać, że tak nie można… Wiesz co on na to?
Pokręcił głową i upił łyk zielnego naparu.
- Moje problemy emocjonalne go nie obchodzą - Pi przybrał zjadliwy ton. - Nie zamierza dłużej inwestować w faceta, który ma go w dupie.
Dla ulubieńca tłumów musiała to być szokująca wiadomość. Robertowi radykalizm Lecha prawie się spodobał.
- Olewam go, rozumiesz? - Pi rozłożył pytająco ręce. - Nic się nie liczy, wspólne lata, jego humory, awantury, pretensje. To ja jestem be. Jak zawsze.
Umilkł na chwilę, intensywnie nad czymś rozmyślając. Robert pił dalej, nie chcąc prowokować dalszych dyskusji.
- Słuchaj, może on kogoś ma? - stwierdził z niedowierzaniem i na tę myśl niemal się wypogodził. - Nigdy się tak nie zachowywał.
- Raczej jest zmęczony i wcale mu się nie dziwię - Robert z chęcią pozbyłby się Pi, Lecha i wszystkich cudzych problemów razem wziętych. Nie miał sił po raz setny tłumaczyć przyjacielowi podstawowych rzeczy, skoro ten i tak nie przejawiał nawet śladu refleksji. Pi już się krzywił, zmienił więc szybko temat.
- Mieszkasz u Arno? - upewnił się.
- Nie odzywa się do mnie - Pi wzruszył ramionami. - Strasznie się wczoraj pokłóciliśmy, chyba trochę przeholowałem.
Robert przeczuwał, do czego zmierza ta rozmowa. Pi nie należał do grzecznych dziewczynek, prawdopodobnie popalił za sobą wszystkie mosty. Mimo całej sympatii do niego, w Robercie narastał powoli protest, rola kosza na śmieci i noclegowni przestawała mu odpowiadać.
- Powiedz mi jedno - zaczął powoli. - Czego ty właściwie chcesz?
Pi z uporem wpatrywał się w podłogę. Organicznie nie znosił podobnych rozmów, zbyt przykrych dla człowieka, który deklarował brak jakichkolwiek życiowych problemów.
Dzwonek u drzwi wciął się metalicznym zgrzytem w niezręczną ciszę. Wzdrygnęli się obaj i spojrzeli pytająco po sobie.
- Baba z jajami - westchnął Robert i podniósł się niechętnie. - Krąży raz w tygodniu, jak wyrzut sumienia.
Przez wizjer nie dało się dostrzec nic poza niewyraźną sylwetką, podświetloną zza pleców słabą żarówką z korytarza. Robert syknął zniecierpliwiony i uchylił drzwi.
- Tak słucham? - rzucił przez szczelinę.
- No cześć - odpowiedział mu dźwięczny, doskonale znany głos - nie przeszkadzam?
Zaskoczony otworzył na oścież. W tej samej sekundzie zgasło światło na klatce schodowej.
- Przecież… dziś niedziela - rzucił bezwiednie w mrok.
- Przyszedłem nie w porę? - zaniepokoił się przybysz. - Sorki, nie dzwoniłem, do końca nie wiedziałem, czy mi się uda…
- Miało cię nie być… - Robert roześmiał się niepewnie. Pi obserwował go z kuchni z coraz większym zainteresowaniem.
- Postanowiłem przebudować twój światopogląd - uśmiechnął się nie zrażony Marek. - O ile tylko mnie wpuścisz…

piątek, 1 sierpnia 2003

Przebudzenia

W pierwszej chwili Troy próbował zorientować się, gdzie jest, potem – czy nie powinien być gdzie indziej. Po nowym roku zmiany następowały tak szybko, że bez przerwy musiał utwierdzać się co do dnia tygodnia, adresów, zajęć i własnych przeżyć. Przychodziły momenty zwątpienia, gdy ulegał niepokojącemu przekonaniu, że wydarzenia zbiegają się zbyt szczęśliwie, by mogły być prawdziwe.
Widok śpiącego Adama upewnił go, że przynajmniej poprzedni wieczór nie przyśnił mu się, ani nie wymyślił.
Leżał na boku, z głową zsuniętą nieco do przodu. Spod pościeli wyłaniało się kolano podkulonej nogi i ramiona. Reszta rysowała się smukłymi krzywiznami wśród bawełnianych maków na szarym tle, falujących w rytm oddechu. Położyli się późno - wyczerpani, nadzy i spoceni, wtuleni w swoje ciepło. Troy prawie nie spał, rejestrował najdrobniejsze ruchy kochanka. Ze snu wytrącało go drgnięcie stopy, opadnięcie ręki, kaszlnięcie. Przy każdej zmianie pozycji szukał dotyku gładkiej piersi, biodra, uda. Nie przywykł do bliskości mężczyzny, obcych zapachów, ciężaru kończyn, pochrapywań i delikatnych kuksańców w bok. Z nikim nie spędził dotąd całej nocy.
Adam nie nalegał na intymne spotkania, co Troy uznał za dobry znak. Dotychczasowe znajomości zaczynały się zwykle od łóżka, i nierzadko tam właśnie kończyły. Dwa – trzy tygodnie, godziny pełne zachłanności – w akademikach, w sypialniach rodziców, na imprezie u kumpla. A między nimi wyczekiwanie na telefon, ukradkowe widzenia, pieszczoty w ostatnim rzędzie kina. Szybko okazywało się, jak niewiele go łączy z tymi chłopakami, zalęknionymi jak on, ukrywającymi się przed całym światem. Młodziutkie uczucie ginęło pod ciężarem oczekiwań, pretensji, zazdrości i wyrzutów.
Tym razem wszystko wyglądało inaczej. Adam prowadził prawdziwie dorosłe, samodzielne życie. Zaimponował Troyowi spokojem, oczywistością, z jaką przechodził do porządku dziennego nad sprawami, które on uznawał za życiowe tragedie. Nie spieszył się donikąd ani nie ponaglał. W każdej chwili służył swoim czasem, radą, pomocą, nie wymagając niczego w zamian. Nie zrażał się odmową, wręcz przeciwnie – z tygodnia na tydzień stawał się coraz czulszy i opiekuńczy.
Po raz pierwszy w życiu Troy poczuł się swobodnie, nie uwikłany w zależności. Świeżo uwolniony od domowego koszmaru, w pełni świadomie obserwował rozwój znajomości. Z nieznanym sobie rodzajem opanowania przeżywał kolejne fazy zauroczenia inteligentnym i kulturalnym facetem, którego stać było na cierpliwość. Stać go było na wiele. Także na własne mieszkanie.


Na dworze pojaśniało, pierwsze promienie słońca przebiły się przez żaluzje. Wpatrywał się w starannie podgolony kark i kształtną czaszkę, studiował twarz. Nie chciał uronić najmniejszego szczegółu.
Kruczoczarna fryzura rozsypała się w bezładny wzór na poduszce. Spod splątanej grzywki wyłaniały się szerokie proste brwi, niemal zrośnięte, a dalej długie rzęsy, za które Troy gotów był skoczyć w ogień. Nozdrza poruszały się nieznacznie – gdy podstawił dłoń, palce otulił wilgotny, ciepły powiew. Ledwie się powstrzymał przed muśnięciem ust: lekko rozchylone wargi prowokowały do sprawdzenia, czy język zachował miękkość i ciepło, które z takim zapamiętaniem chłonął wczoraj każdym skrawkiem skóry.
Przylgnął plecami do rozgrzanego ciała. Pośladkami badał miękkość podbrzusza, porośniętego gęstym i mocnym, a jednocześnie jedwabistym włosem. Serce łomotało, poczuł dreszcz i przyjemny ucisk w dołku, jakby Adam wciąż jeszcze się od niego nie oderwał, jakby nadal w nim pulsował, napierał brutalnie, by zaraz potem niemal zastygnąć w niedostrzegalnych poruszeniach. Zarost na udach drapał podniecająco, dłonie sczepiały się w kurczowym uścisku, mięśnie i płuca pracowały w zgodnym rytmie.
Przysunął się bliżej, by znów poczuć łaskotanie oddechu na szyi. Trącił Adama na tyle mocno, że się obudził.
- Nie śpisz? – zamruczał i zamknął Troya w półsennym uścisku. – Która godzina?
- Nieważne, jest sobota – odparł z uśmiechem.
- To dobrze.
- Śpij – sięgnął za siebie i pogładził go po policzku – tak pięknie śpisz.
Adam mamrotał coś pod nosem i zapadł z powrotem w drzemkę.
"Cały jesteś piękny", pomyślał Troy. Obrócił głowę na ile to tylko było możliwe. Zetknęli się policzkami. "Moja walentynka", wyszeptał bezgłośnie Troy i nareszcie zasnął.

--------------------------------------------------


Jarek z trudem otworzył oczy. Porażony dziennym światłem odruchowo zamknął je z powrotem. Ze zdumieniem odkrył, że leży w przedziwnej pozycji. Nigdy nie spał na brzuchu z ramionami po bokach - obawiał się zaduszenia poduszką.
Spróbował poruszyć zdrętwiałą nogą, potem ręką, którą coś przygniatało. Obrócił się na bok, wciąż niezdolny do bardziej zdecydowanych ruchów, które wyraźnie coś krępowało. Plecy ćmiły promienistym bólem wzdłuż kręgosłupa. Zgiął kolana i z przerażeniem stwierdził, że nie czuje stóp. Spojrzał w dół, ale niewiele dostrzegł. W panice usiłował zrzucić z siebie nieznośnie drapiący koc. Ogarnęła go fala gorąca, wnętrzności niemal paliły, głowa kołatała dotkliwym kacem.
Powiódł wzrokiem po pustym, obskurnym pokoju. Skąd się wziął nagi na szerokim, nie zaścielonym materacu? Jak tu trafił? Dlaczego nic nie pamięta? I kim do cholery jest facet obok? Obce miejsce, całkiem obca twarz…
Szarpnął całym ciałem i zarzucił rękoma. Ucisk na nadgarstkach nasilił się aż do otarcia naskórka. Jarek syknął i opadł z powrotem na posłanie. Przez chwilę oddychał głęboko. Pieczenie między pośladkami narastało.
Zamknął oczy, pod powiekami zamigotały urywane obrazy. Knajpa, alkohol, pastylki. Feeria falujących świateł, taksówka, nie kończące się schody. Ręce zrywające z niego ubranie, łapczywe usta, natarczywe dotknięcia. Sznury na dłoniach, szyi, łydkach, ściągnięte jednym wprawnym ruchem. Ostra woń z jakiegoś pojemniczka, od której wszystko wzbiera żołądku.
Nagle unosi się w powietrzu, kołysany na przemian z dwóch stron, na cztery ręce. Biorą go jeden przez drugiego, odrapane ściany i goła żarówka wirują w nieskończoność. Lewituje, zawieszony siłą palców, zaciśniętych na biodrach. Zewsząd dobiegają podniecone głosy, ciała uderzają o siebie z mokrym klaśnięciem.
Wzdrygnął się na dźwięk kroków. Odwrócił głowę i zerknął do tyłu. Kątem oka dostrzegł rosłą sylwetkę, przysiadającą na brzegu legowiska. Sprężyny ugięły się z cichym jękiem.
- I jak, piesku? – zapytał Szymon. Zaśmiał się i przystąpił do rozplątywania węzłów. Pochylił się i polizał go po karku. – Byłeś niesamowity, musimy to kiedyś powtórzyć.

wtorek, 15 lipca 2003

Walentynki

Krzyś przetarł swędzące oczy. W głowie czuł pustkę, a odrętwiały kark dokuczał coraz bardziej. Wlepił wzrok w ekran. Prawie nie rozróżniał liter.
Od ponad godziny tkwił sam w biurze, dopracowując projekt, od którego zależało przejęcie znaczącego klienta. Nie chciał brać pracy do domu. Zaplanowali z Jackiem wspólny weekend i wizytę u rodziców. Coraz częściej brakowało czasu na bliskość, którą nie zdążyli się w pełni nacieszyć. Tym intensywniej wykorzystywali nieliczne okazje do przebywania razem. Czternasty lutego stanowił po temu doskonałą okazję.
Nie zauważył, kiedy się ściemniło. Dni stawały się coraz dłuższe, ale wciąż zmierzchało za wcześnie. Wstał, przeciągnął się, wykonał parę skłonów. Zamarł z głową między kolanami, potem wyprostował się i odetchnął głęboko. Uchylił okno, łapczywie chłonął wilgotne powietrze.
Wrócił do komputera. Jeszcze raz pobieżnie przejrzał pliki. Bez żalu wyłączył sprzęt, zostawiając ostatnie szlify na poniedziałek. Monotonny szum wentylatora ustał. Wrzucił do torby kilka drobiazgów, ubrał się i pogasił światła. Starannie zamykał kolejne drzwi. Gdy nareszcie usiadł za kierownicą, odetchnął z ulgą. Zerknął do skrytki, na niewielki pakunek, przewiązany kokardą.
Uwielbiał obdarowywać Jacka drobiazgami. Uśmiechnął się na wspomnienie wyrazu zaskoczenia na jego twarzy, niedowierzania pomieszanego z radością i skrępowaniem wobec najmniejszego dowodu pamięci. Wystarczył kwiat, notes, nowe mydło, kartka na lodówce. Wszystkie niespodzianki przyjmował z równą czułością. Wciąż nie wierzył w obecność Krzysztofa. Mijały tygodnie, miesiące, a ten cudowny facet niemal codziennie przypominał o swoim przywiązaniu.

-----------------------------------------------------


Komórka odezwała się jeszcze na parkingu. Przez chwilę zwlekał sądząc, że to tylko przypomnienie o odświętnej kolacji. Po czwartym sygnale sięgnął po telefon.
- Tak, kochanie? – przycisnął aparat do ramienia.
- Dlaczego nie odbierasz telefonów? – zapytał Jacek nerwowo.
- Przepraszam, był ściszony, chciałem wreszcie skończyć tę cholerną prezentację – rozejrzał się, czy ma wolny wyjazd. – Coś sie stało?
- Doktor Kaszuba wydzwania do ciebie od godziny – Jacek próbował zapanować nad drżeniem głosu. – Twoja mama… Miała wypadek, przewróciła się na ulicy.
Krzysztof zamarł, przed oczami zawirowały mu czarne plamy. Przyhamował, oszołomiony o mało co nie zjechał na chodnik. Od rana mżyło, w zetknięciu z nawierzchnią woda marzła natychmiast
Oczyma wyobraźni zobaczył matkę z przeciążonymi siatkami. Rzadko kiedy zdobywała się na prośbę o pomoc w codziennych zakupach.
- Strasznie się połamała – ciągnął Jacek, nie czekając na reakcję – upadła na twarz, nie wiadomo, co ze szczęką, niewykluczony wstrząs mózgu…
- Gdzie jesteś? – przerwał Krzysztof, lawirując między pojazdami. Szczęśliwie minęła pora największych korków, ale jakiś volkswagen z sąsiedniego pasa próbował właśnie zajechać mu drogę. Zatrąbił nerwowo i odbił w bok.
- W domu… - powiedział Jacek. – Dopiero przyszedłem.
- A mama?
- W szpitalu, operują od godziny… - zachłysnął się ze zdenerwowania.
Krzystof rozważał w naprędce, dokąd jechać. Ojciec na pewno siedział sam w domu. Pozostawiony sam sobie stawał się bezradny jak dziecko, nie jadł nic, ani nie pił, zaszywał się przestraszony w najciemniejszym kącie mieszkania, najczęściej w swojej ulubionej komórce. Jak na złość Krzysztof nie mógł sobie przypomnieć, czy ma telefon do któregoś z sąsiadów.
- Nigdzie się nie ruszaj – zawołał i dodał gazu – Będę za kilka minut.


- Marylka?
Starzec otworzył oczy. Wokół panował swojski półmrok i cisza. Lampka przy łóżku paliła się jak zwykle.
Spokojnie czekał. Za chwilę żona zorientuje się, że nie śpi i przyniesie ciepłe mleko z miodem. Mleko jest bardzo pożywne, ale gorące może poparzyć. Nie można pić, dopóki nie przestygnie. Kiedy wróci z łazienki, usiądzie w fotelu, a ona owinie mu nogi kocem, kubek nie będzie już parzył w ręce. Lubił, kiedy płyn spływał powoli do brzucha i stóp. Czasem trzymał słodki napój w ustach albo maczał w filiżance zgrabiałe palce.
Obrócił głowę. "Amen", powiedział na widok oleodruku na przeciwległej ścianie. Chrystus jak zwykle skłonił promieniejącą głowę w pozdrowieniu z wszechwiedzącym uśmiechem. "Niech będzie pochwalony", odpowiedział sam sobie.
Drzwi nie otwierały się, cisza podpełzała coraz bliżej łóżka. Ogarnął go niepokój. Woda nie szumiała w kuchni, ani telewizor w pokoju. Nagle poczuł się nieswojo. Może wszyscy umarli? Może on też już nie żyje, tylko Jezus badawczo przygląda się jego uczynkom? "Czy jadłeś zupę bez wypluwania?", myślał do niego. "Czy opuszczałeś deskę sedesową i kochałeś swą kobietę ponad wszystko?"
- Marylka? – powtórzył bezgłośnie. Zaschnięte gardło prawie nie wydawało dźwięków. Wychylił się po laskę na podłodze. Zaledwie musnął trzonek opuszkami palców, odskoczyła z łomotem.
Klamka drgnęła. Do pokoju wsunęła się ciemna sylwetka. Ktoś niemal bezszelestnie podszedł do stolika i coś na nim postawił.
- Marylka? – zapytał niepewnie. Dlaczego nic nie mówi, nie podchodzi jak zwykle?
- Żony nie ma – powiedział mężczyzna. – Jest u lekarza, pamięta pan?
- Pamiętam? – powtórzył. Głos przybysza wydawał mu się znajomy. – Krzyś?
- Jest z mamą. Wrócą niedługo – Jacek starał się mówić spokojnie, żeby nie przestraszyć staruszka. - Tymczasem wstaniemy, napijemy się mleka i poczekamy na nich.
Schylił się powoli i wsunął rękę pod ramię leżącego. Pociągnął w górę. Ojciec odruchowo uniósł się do półsiadu. Wbił wzrok w kark Jacka, gdy ten zakładał mu filcowe kapcie. Ufnie wsparł się na jego barku i ruszył przed siebie suwając nogami.
- Jeszcze kawałek – mówił Jacek – zaraz będziemy przy fotelu.
Ostrożnie usadził chorego. Przyglądał mu się ukradkiem. Wcześniej nie miał okazji spotkać się z rodziną Krzysia. W pooranej wiekiem twarzy odkrywał rysy kochanka i ten widok go wzruszył. Jego rodzice byli młodsi o całą dekadę, prowadzili aktywny tryb życia, podczas gdy ci tutaj oczekiwali już od świata bardzo niewiele. Krzyś przyszedł na świat późno, jako ostatni z rodzeństwa. Boleśnie przeżywał starość, z którą oni sami, a przynajmniej matka, nie potrafili się pogodzić.
Pochylił się, by dokładniej okryć starca pledem. Zorientował się, że ten uważnie go obserwuje. Zastanawiał się nad czymś, marszcząc krzaczaste brwi. Nagle objął go i przycisnął do siebie ojcowskim gestem.
- Dziecko – powiedział cicho. – Zygmusiu mój, wiedziałem, że wrócisz!
Jacek zastygł w bezruchu, w obawie, że spłoszy wspomnienia. Odwzajemnił uścisk i ucałował starca w czoło. Żłobieniami zapadniętych policzków popłynęły łzy.

wtorek, 1 lipca 2003

Psy Pawłowa

- Jeszcze raz to samo! - Lech uniósł szklankę. Barman skinął głową przez całą długość lady. Postawił przed nim kolejną whisky i zgarnął puste naczynia.
- Nie za szybkie tempo? - zagadnął.
- Idealne - Lech wychylił od razu całą zawartość.
- Nie ograniczamy klientów dopóki trzymają pion - zaśmiał się chłopak.
- Słuszna dewiza – przytaknął obojętnie.
Rozejrzał się po ciemnym wnętrzu. Ze stołka w rogu baru roztaczał się widok na cały lokal. Nowoczesny wystrój nie trafiał w jego gust. Z głośników sączyła się pulsująca muzyka. Stoliki okupowały grupki młodzieży, obściskujący się chłopcy podpierali ściany. Lech zerkał ku wejściu, skąd napływali coraz to nowi goście. Inni wychodzili, stawiając wysoko kołnierze, a on trwał niepewny, czego oczekuje.
Adresy sprawdzał według kolejności na wydruku. Poprzedni wieczór spędził w pubie na drugim końcu ulicy. Zajął kanapę w najustronniejszym kącie. Zniechęcony rosnącym tłumem wlał w siebie kilka setek i zamówił taksówkę do domu. Nie znosił przesiadywać samotnie w knajpach, wystawiony na widok publiczny. Nigdy nie zjawiał się przed czasem na spotkaniach, a jeśli już przyszedł pierwszy, cierpliwie czekał na zewnątrz.
Barman podszedł na kolejny znak. Znał się na rzeczy: drinki nie uderzały do głowy, ale też nie pozostawiały uczucia niedosytu. Leszek próbował wszystkich po kolei, oryginalniejsze zamawiał po raz drugi.
- Niedobrze tak mieszać - zauważył chłopak mimochodem.
- Cenię różnorodność – skłamał z krzywym uśmiechem.
Barman przyglądał mu się przez moment.
- Nie przychodzi? – zapytał.
- Poniekąd – Lech nie należał do wylewnych, nawet alkohol nie rozwiązywał mu języka.
Minął ponad tydzień od chwili, gdy Pi się wyprowadził, a raczej przysłał Arno po rzeczy. Nie odmówił sobie za to przyjemności wypunktowania powodów rozstania, tych samych, co zwykle. "Bo ty zawsze…, bo ty nigdy…" Wszystkie dawały się podsumować w czterech słowach, których Pi unikał jak ognia. Już ciebie nie kocham. A może raczej: nigdy ciebie nie kochałem?
Nowe fascynacje znajdował z dokładnością do pół roku. Starannie ukrywał epizody, jednak zdarzały się romanse, w których pogrążał się bez reszty. Nie wystarczały ukradkowe rozmowy i niekończące się serie esemesów. Szybko dochodził do wniosku, że znalazł faceta, który doskonale go rozumie i tylko przypadkiem jest piękny i młody. Kilka tygodni później szaleństwo się wypalało, seks tracił na atrakcyjności, a Pi wracał do szarej rzeczywistości, z bagażem świeżych długów i pokorą, na jaką tylko potrafił się zdobyć.
- Tak to już jest - zastanowił się Lech - że facet, którego kochasz nad życie ma cię w głębokim poważaniu.
- Nic nowego - stwierdził barman tonem człowieka doświadczonego. – Dlatego lepiej się spieszyć.
Lech przyjrzał mu się zaskoczony. Nie zdawał sobie sprawy, że myśli na głos, choć z drugiej strony miał wrażenie, że faktycznie coś powiedział.
- To chyba nie na tym polega - zawahał się, niepewny o czym mowa.
- Ale działa - zaśmiał się tamten. - Lubisz seks?
- To znaczy? – Lech całkiem się zgubił.
- Seks to potęga. Urabiasz gościa, pokazujesz sztuczki, jakich w życiu nie widział i… - strzelił palcami - przepadł. Zrobi dla ciebie wszystko. Zacznie podskakiwać, zakładasz szlaban. Zawsze działa.
- Może z twoim wyglądem – Lech wbił ciężkie spojrzenie w proporcjonalną, gładko wygoloną czaszkę. Potem powiódł spojrzeniem po mężczyznach wokoło.
Barman zaśmiał się, odstawił tacę na blat i wspiął się na stołek obok.
- Bzdura – zaprzeczył i wskazał na krocze – popęd to potęga.
- Ale na dłuższą metę… – Lech walczył z narastającym bezwładem myśli. Czuł fałsz w słowach nieznajomego, ale nie potrafił go wychwycić – jeśli nic więcej was nie łączy, czysty seks…
Barman pochylił się i zniżył głos.
- Cała sztuka w dawkowaniu przyjemności – uśmiechnął się łobuzersko. – Facet jak pies, musi przywyknąć do mocnej ręki, inaczej się rozbisurmani. Na niektórych trzeba bata – mrugnął porozumiewawczo. Niemal się rozmarzył. - Najpierw romantycznie, ale zdecydowanie, potem z lekką domieszką perwersji, coraz bardziej, coraz ostrzej…
Lech przyglądał mu się z rosnącym zainteresowaniem.
- I dla rozrywki bijasz czasami? – spytał z przekąsem.
- Nie tak od razu – chłopak zmrużył kocie oczy – poczekam, aż będzie krzyczał o jeszcze…
W ostatnim przypływie świadomości Lech zastanowił się, czy mówi poważnie. Myśl o tresurze Pi wydała mu się nagle niezwykle pociągająca.
- Lech - wyciągnął rękę.
- Szymon - pewnie uścisnął podaną dłoń. – Muszę lecieć.
Lech rozejrzał się po stolikach. Para w najdalszym kącie machała przyzywająco. Jakim cudem ich zauważył, siedząc tyłem? Miał w sobie coś zwierzęcego: sposób w jaki zsunął się ze stołka, gestykulował, a nawet siedział – wszystko przywodziło na myśl oswojonego drapieżnika, nie do końca bezpiecznego w obejściu. Zanim się zorientował, wrócił niepostrzeżenie z nowym napojem.
- Na koszt firmy – oznajmił – moja specjalność.
Lech wzniósł toast w podziękowaniu. Chłopak odwzajemnił uprzejmość oszronionym kuflem piwa.
- Nie przejmuj się tak – z lubością oblizał wargi z gęstej piany - po prostu go odstrzel. Jedź do domu, zadzwoń po jakiegoś bojka, poprawi ci humor. A przynajmniej zepsuje jemu – mrugnął znacząco.
Do lokalu wpadł powiew lodowatego powietrza. Szymon spojrzał na wejście, w oczach błysnęła mu iskierka triumfu.
- No proszę - stwierdził z satysfakcją - jak w zegarku.
Wrócił za kontuar. Leszek obrócił głowę, ale dostrzegł tylko majaczącą sylwetkę. Alkohol robił swoje, a rozmowa zajęła go na tyle, że zapomniał, po co przyszedł. Z letargu wyrwał go znajomy głos.
- Leszek? Co ty tu robisz? - Jarek nie krył zaskoczenia.
- Właśnie się zbieram – odstawił szklankę.
Jarek usadowił się na miejscu Szymona.
- Mowy nie ma – zaprotestował. – Opowiadaj, co u ciebie.
Pytanie, którego Lech nad wyraz nie znosił. W ułamku sekundy skalkulował, czy Jarek może wiedzieć o ostatnich wydarzeniach. Niewiele go to zresztą obchodziło.
- Po staremu – skwitował krótko i zmienił temat: - Często tu bywasz?
- Ostatnio. Spotykam się z kimś… - Jarek wskazał za bar, a w jego głosie zabrzmiała nuta dumy. – Niezły, co?
Lech mruknął mruknął coś pod nosem.
- Dokładnie taki, jak wygląda – westchnął Jarek. – Szatan, nie facet… nie masz pojęcia ile potrafi. Czasem mi się wydaje, że wcześniej nie miewałem orgazmów. Ale to chyba niemożliwe…?
Lech podniósł się ociężale.
- Nie wiem – rzucił znużonym głosem - nie pamiętam.
Pożegnał się krótko, założył kurtkę i bez żalu wszedł w tunel gdyńskiego deptaka. Nie czuł mrozu. Na drinkach Szymon znał się doskonale.

niedziela, 15 czerwca 2003

Klucze

Pogoda wyraźnie się psuła. Z nieba płynęła marznąca mżawka o nieokreślonej treści. Reklamówki wyślizgiwały się z rąk, nasiąknięta kurtka ciążyła na plecach, buty przemokły. W dodatku jak zwykle nie pamiętał, gdzie wetknął klucze i czy w ogóle brał je rano. W domu nie ma nikogo: Troy wróci dopiero za godzinę, Jarek – nie wiadomo kiedy. Poprawił zawiniątko pod pachą i torbę na ramieniu. Naparł na bramę w nadziei, że jest uchylona. Na szczęście się nie przeliczył.
Biegiem wspiął się po schodach. Na ostatnim piętrze prawie rzucił pakunki na podłogę. Przysiadł na stopniach i przejrzał schowki w torbie. Etui utknęło na samym dnie, pod książkami. Z westchnieniem ulgi podniósł się i sięgnął do klamki. Kątem oka zarejestrował ruch za plecami. Obrócił głowę, nie przerywając manipulacji przy zamku.
Zza węgła wyszedł mężczyzna. Rosły, na oko sporo po czterdziestce, niedogolony, w wymiętej odzieży. Poruszał się pewnie, choć oddech zdradzał, że nie stroni od kieliszka.
- Tak, słucham? - Darek na wszelki wypadek przytrzymał drzwi.
- Szukam Tadeusza - mimo starań głos nieznajomego brzmiał nieprzyjemnie. Darek natychmiast zorientował się, z kim ma do czynienia.
- Kogo? - zagrał na zwłokę.
- Tadzia. Mieszka tu, prawda?
- To zależy - przytaknął Darek ostrożnie - a w jakiej sprawie?
- Chcę pogadać.
- Jest na uczelni - wcale nie był pewien.
- Nie - odparł tamten natychmiast. - Czekałem, ale dziś nie przyszedł.
"Nic dziwnego, pewnie cię zauważył", pomyślał Darek.
- W takim razie przykro mi – pokręcił głową - nie mam pojęcia, gdzie może być.
- To może ja zaczekam? - na twarzy ojczyma pojawiła się namiastka uśmiechu. Nerwowo zaciskał pięści w kieszeniach.
- Nie powiedziałem, że tu mieszka - odparł z namysłem Darek, rozważając jednocześnie, jak pozbyć się intruza.
Mężczyzna zarechotał nieprzyjemnie ukazując żółtawe zęby.
- Czy on się pana spodziewa? - zapytał Darek retorycznie.
- Na pewno ze mną pogada, tylko muszę się z nim zobaczyć - powtórzył tamten z uporem.
- Nie ma go i nie wiem, kiedy wróci – rzucił Darek zniecierpliwiony.
- Słuchaj no - mężczyzna podniósł głos i zbliżył się chwiejnie - nie przyszedłem na randkę. Mały wisi mi forsę. Zmienił komórkę…
- Skąd pan ma ten adres? - przerwał Darek.
- Z plakatu - rzucił ojczym – a bo co?
- Nic - Darek spojrzał prosto w przekrwione oczy - Tadeusz nie życzy sobie kontaktów z panem.
- A co ci, kurwa, do tego? - zaśmiał się mężczyzna. – To mój syn.
- Już nie. Poza tym jest pełnoletni.
- A ty co, jego kochaś? - ojczym pchnął go uderzeniem w klatkę piersiową. – Nie pogrywaj ze mną panienko!
Darek odsunął głowę, bardziej ze wstrętu niż z obawy przed ciosem. Spiął się w oczekiwaniu na atak. Rozstawił szerzej nogi i zgiął kolana.
- Gówno cię to obchodzi – powiedział stanowczo. – Spadaj facet, ale migiem, i żebym cię tu więcej nie widział!
Mężczyzna runął na niego z taką siłą, że pchnięte nagłym ciężarem drzwi ustąpiły i zarzuciły obu do środka. Zanim się zorientował, obcy biegał już po pokojach.
- Stój! - krzyknął i rzucił się w pościg - Dokąd?
Napastnik zatrzymał się nagle, obrócił i z całej siły złapał go za poły kurtki.
- Co ty, kurwa, myślisz – wycharczał wściekle - że mi tu będziesz chłopaka, kurwa, ukrywał, cwelu jebany? Nie z takimi ciotami, kurwa, robiłem porządek!!! - pociągnął go za sobą. - Gdzie ten gnojek? Nogi mu z dupy powyrywam!
Darek szarpnął. Rozległ się trzask materiału, ale on nie zwracał uwagi. W mgnieniu oka znalazł się za napastnikiem, wykręcił mu rękę i rzucił o framugę. Zaskoczony mężczyzna miotał się chaotycznie, strącił telefon ze stolika i zaplątał się w kabel. Rzucił się do tyłu, niemal przewracając siebie i przeciwnika. Wyśliznął się z uścisku, wykonał zwrot i zaatakował od nowa. Darek jednak zyskał już niezbędną przewagę. W trzeźwym skupieniu odpierał niecelne ciosy i kopniaki. Krótkimi kuksańcami popychał intruza w stronę wyjścia.
- Teraz ty posłuchaj, kmiotku! - złowieszczo zniżył głos. - Spierdalaj stąd, bo wezwę policję. Zdaje się, że dobrze cię znają…
Ojczym zatoczył się, potknął o skraj chodnika, krzyknął i upadł. Darek wczepił się w jego marynarkę i prawie uniósł w powietrze.
- Spróbuj tylko wrócić, to tak się tobą zajmiemy, że miesiąc nie siądziesz i będziesz robić pod siebie – wlókł go przez próg szepcząc niemal prosto do ucha. - Wiesz jak napierdala rozjechany zwieracz? W pierdlu pewnie nie takich rzeczy uczą…
W zdumieniu słuchał własnych słów. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że stoi gdzieś obok i niczym przypadkowy świadek obserwuje całe zdarzenie. Mężczyzna tymczasem wylądował na podłodze w korytarzu, rozsypując wokoło zawartość siatek. Z obrzydzeniem rozczapierzył palce, umaczane w rozlanym oleju i wytarł je odruchowo o sztruksowe spodnie. Darek ruszył rozjuszony w jego kierunku.
- A jak się dowiem, że nachodzisz chłopaka w pracy - ciągnął podstawiając tamtemu pięść pod nos - to masz przesrane jak w ruskim czołgu.
Mężczyzna wycofywał się nieporadnie szurając siedzeniem o wykładzinę. Gdy tylko znalazł się w bezpiecznej odległości, poderwał się do ucieczki.
- Banda pedałów, poczekajcie tylko!!! - krzyknął potykając się na stopniach. – Jeszcze tu wrócę!
- Czekam z utęsknieniem - mruknął Darek, przechylił się przez poręcz i zawołał za nim, niczym w studnię: - Też znam twój adres!!!
Zapanowała cisza, w której słyszał tylko echo własnych słów. Przez dłuższą chwilę opanowywał zadyszkę i łomot serca. Sytuacja wyglądała gorzej, niż się spodziewał. Troy niechętnie mówił o domu, chciał jak najszybciej zapomnieć o niedawnej przeszłości. Wspominał o przepychankach w pracy, głuchych telefonach, ale wtargnięcie ojczyma przerosło wyobrażenie Darka o skali problemu. Zdecydowanie trzeba działać, na tej awanturze z pewnością się nie skończy.
Doprowadził się do porządku. Prawy łokieć pulsował bólem, w ferworze walki o coś uderzył. Obejrzał rękaw, na szczęście tylko lekko naderwany. Ukląkł i zabrał się za zbieranie rozsypanych sprawunków. Na dole trzasnęła brama, rozległ się tupot niecierpliwych kroków. Spod posadzki wychynęła głowa Jarka.
- Cześć, co porabiasz? - zawołał. Kilkoma susami dostał się na podest. Ze zdumieniem rozejrzał się po pobojowisku. - Co się stało? Nie mów, że znów coś zgubiłeś…
Darek odruchowo spojrzał na drzwi. Wydawało mu się, że nie zdążył wyciągnąć klucza z zamka, tymczasem cały pęk zniknął. Nie znalazł go także na klatce schodowej ani w mieszkaniu.
- Kurwa, jeszcze tego brakowało! – zaklął pod nosem i sięgnął po książkę telefoniczną. – Znów trzeba będzie pogadać z Waldkiem.
Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)