Świadomość nieodwracalności zdarzeń przyszła na trzeci dzień. Obudził się zlany potem, z czaszką obolałą od niespokojnych snów. Z trudem otworzył opuchnięte powieki. Po burzliwym weekendzie czekał go dzień pełen obowiązków, lubianych, ale nagle całkiem obojętnych. Przez chwilę rozważał, czy nie wykręcić się chorobą od przyjścia. Niewiele by skłamał: głowa mu ciążyła, w gardle czuł drapanie, w uszach dudniło. Słyszał, jak krew przedziera się falami przez skronie, pulsuje pod skórą obolałego karku.
Leżał jak zasnął, na skraju łóżka – nawyk ostatnich sześciu lat. Ręce pod głową, jedna wyciągnięta przed siebie, druga z dłonią przy uchu. Skupił spojrzenie na palcach, zwieszonych swobodnie poza łóżkiem, lekko już zdrętwiałych. Potem przewrócił się na plecy. Bezmyślnie wpatrywał się w dobrze znane nierówności sufitu, uwypuklone półmrokiem; między paskami żaluzji przebijały nieliczne smugi światła. Uzmysłowił sobie, że deszcz przestał padać. Szum wody, spływającej po balkonie i parapecie, przyniósł w nocy ukojenie.
Nikt nie przyszedł.
Z letargu wyrwało go bicie dzwonów w Katarzynce. Doliczył się dziewięciu uderzeń. Zaraz potem z wieży popłynęła "Oda do radości", za którą tak znienawidził Beethovena, gdy wprowadzili się z Jarkiem do tego mieszkania. Dwanaście razy dziennie rozbrzmiewała wśród zgrzytów starego mechanizmu, dopiero niedawno poddanemu gruntownej renowacji. Dziś nie zwrócił na melodię szczególnej uwagi.
Tknięty impulsem odwrócił się w nadziei, że przejścia ostatnich dwóch dni okażą się niebyłe, że miejsce obok nie jest puste. Na widok nieruszonej poduszki i wygładzonej kołdry poczuł mrowienie w żołądku. Sięgnął, by przekonać się o chłodzie pościeli. Przyłożył dłoń do kilku miejsc, każde okazywało się zimniejsze od poprzedniego. Oczy zapiekły, nagły lęk ścisnął gardło. Gwałtownymi ruchami oswobodził się spod kołdry i usiadł na brzegu materaca.
Nie pomogło. Serce waliło jak oszalałe, nie mógł oddychać. Ciężkie krople wystąpiły spod powiek na spieczoną twarz. Sięgnął po chusteczki higieniczne. Wydmuchał nos z całej siły. I jeszcze raz. "Spokojnie", pomyślał, "nie wolno się teraz rozkleić, nie stać mnie na to". Otarł łzy dłonią, potem chusteczką. Dwoma haustami wlał w ściśnięte gardłow wodę ze szklanki, dopiero wtedy zdołał zaczerpnąć powietrze do płuc. Podniósł się niechętnie i powlókł nogami w stronę drzwi.
W gościnnym wszystko zastał starannie uprzątnięte, ani śladu czyjejkolwiek bytności. Widok umytej filiżanki na ociekaczu w kuchni przygnębił go jeszcze bardziej, choć sądził, że to niemożliwe. "Nie jadł śniadania", pomyślał zaglądając do lodówki. Zaspał? Spieszył się? Wolał nie myśleć, dokąd i do kogo. Włączył radio i pstryknął guziczkiem czajnika. Szum wody z najnowszym hitem w tle niewiele pomógł: brakło szelestu papierów, mamrotania pod nosem, aromatu świeżej neski. Nie miał do kogo podejść, przysiąść na kolanach, szepnąć czułe słowo.
Chociaż, jeśli się zastanowić, ostatnio i tak tego nie robił…
Zadziwiało go własne opanowanie sprzed trzech dni, gdy zdobył się na rzeczowy ton i stwierdzenie: "dobrze, skoro tego właśnie chcesz". W środku coś pękało, lecz nie podniósł nawet głosu, gdy rozważał kwestie organizacyjne w obliczu zaistniałej sytuacji. Dziś nie potrafiłby równie spokojnie usiąść i wysłuchać, co Jarek ma mu do powiedzenia. Teraz, po tych upiornych kilkudziesięciu godzinach, chciał krzyczeć, pojechać gdziekolwiek by był, złapać za ramię, bić na oślep, a potem spojrzeć głęboko w oczy i wyszeptać zaklęcie, co do którego nie miał złudzeń, że coś by zdziałało: "Proszę, nie róbmy tego".
-Proszę, nie rób tego – powiedział głośno, lecz sam sobie wydał się mało przekonujący. – Nie rób tego. Proszę.
Puste ściany przerażały go. Nawet głośna muzyka nie zdołała ich wypełnić. Trochę tańczył, nerwowo chodził po pokojach. Raz po raz podnosił słuchawkę telefonu. Czekał, aż zadzwoni, chociaż sam nie był w stanie wybrać żadnego numeru. Ból nie pozwalał mu się przełamać.
Postanowił mimo wszystko pójść do pracy. Wszystko zdawało się lepsze, od szarpania się z własnymi myślami.
W łazience z niechęcią spojrzał do lustra. Włosy zmierzwione niespokojnym snem, twarz zszarzała. Zapuchnięte, czerwone powieki tylko potegowały wrażenie trupiej bladości. Odwrócił wzrok – halogeny raziły boleśnie.
Rozebrał się do naga. "Mój facecik", mawiał zwykle Jarek na widok jego chłopięcej, wysportowanej sylwetki. Dziś własne ciało wydawało mu się wychudzone, puste i niewarte uwagi. Nie czuł wody, spływającej po ramionach, brzuchu, udach. Skierował strumień wprost na głowę i wylał na włosy podwójną porcję szamponu. Piana gryzła w oczy, jednak obraz feralnego wieczora powracał wciąż od nowa, z przenikliwą wyrazistością.
Nieobecność Jarka nie dała mu do myślenia. Pociąg się spóźnił, poszedł na zakupy, spotkał kogoś po drodze i przyjął zaproszenie na piwo – czasy, gdy denerwował się podobnymi incydentami, należały do przeszłości. Wróci za chwilę, z kumplem lub bez, z kwiatami i butelką dobrego wina pod pachą, uśmiechnie się, pocałuje, i wszystko pójdzie w niepamięć. Jak zwykle…
Nic nie było jak zwykle.
Stanął w drzwiach przemoknięty, widać przyłapał go jeden z przelotnych deszczy, jakie nawiedzały ostatnio miasto. Pocałował Roberta bez słowa i ruszył do łazienki po ręcznik, którym natychmiast zaczął wycierać mokre włosy. Usiadł przy kuchennym stole, pod oknem. Jego sylwetka odbijała się w szybie, a dwoistość postaci sprawiała łukiem symetrycznie przygarbionych pleców niepokojące wrażenie.
Z wdzięcznością przyjął kubek świeżo przyrządzonego bulionu. Tak, chodził po dworze, spacerował niejako, potrzebował czasu do namysłu.
- Długo się zastanawiałem – zaczął cicho i były to jego pierwsze słowa. – Od dawna, ale właśnie podjąłem decyzję. – Sięgnął do kurtki, wyjął papierosy i zapałki. Wreszcie, także po raz pierwszy od powrotu, podniósł wzrok i spojrzał na niego.
- Chcę spróbować żyć na własny rachunek – powiedział. I po krótkiej pauzie dodał – Chociaż spróbować. Czuję się zmęczony, bardzo zmęczony…
Robert się nie zdziwił. Spojrzał w czerń nocy za szybą. Znów padało, pojedyncze krople skrzyły przelotnie w świetle latarni. Osunął się na krzesło. Nie widział nic, nawet własnego odbicia.
- Na pożegnalny seks nie mam co liczyć, prawda? – zapytał domyślnie.
"Dziś Mikołaja", przypomniał sobie i zacisnął dłoń na puzderku w kieszeni bluzy. "Dlaczego w ogóle nie ma śniegu?"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz