Drzwi uchyliły się cicho. Robert uniósł głowę. Skinął zachęcająco, gestem zaprosił do środka. Do pokoju wpadła smuga rozproszonego światła.
- Sorki, że tak długo - wyszeptał Jacek usprawiedliwiająco.
- Nie ma sprawy - odparł równie cicho. - Dobrze, że jesteś, ja powoli wymiękam.
W szpitalu pojawił się trzy godziny wcześniej. Jeszcze w taksówce skontaktował się z siostrą, która dotarła wreszcie z matką do domu. Na szczęście nic im się nie stało, ale utknęły na drodze pośród kilkunastu innych samochodów. Cierpliwie czekały, aż policja i straż pożarna opanują sytuację. Po bezskutecznych próbach powiadomienia ojca przestała dzwonić. Nie zdawała sobie sprawy, że ściszyła komórkę. Z narastającym uczuciem przerażającego dejavu słuchała relacji radiowej z własnego życia.
Znalazły się w samym środku szeregu. Nad okoliczne pola nadciągała mgła, ale to nie ona zawiniła. Pierwszy z samochodów, z niewyjaśnionych wówczas przyczyn, uderzył w drzewo po przeciwległej stronie jezdni. Smutny bilans kilkunastosekundowej katastrofy: trzy skasowane auta, kilka ciężko rannych. Jedna osoba walczy o życie.
Reszty dowiedział się od taksówkarza. Pijany rowerzysta, jakich pełno na okolicznych drogach, wywrócił się na drodze. Kierowca toyoty nie miał wyjścia: jeśli nie chciał go zmiażdżyć, ani zderzyć się czołowo z samochodem z przeciwka, musiał skręcić. Drzewa nie były już tak oczywiste, a wilgotna nawierzchnia dopełniła tragedii.
Lech czekał przed budynkiem, odmierzając nerwowymi krokami długość podjazdu. Rzucił się Robertowi na szyję i zapłakał jak dziecko. Robert stał jak sparaliżowany. Bał się poruszyć, gładził tylko przyjaciela po głowie, szepcząc jedyną pociechę, jaka przyszła mu do głowy, choć jemu samemu wydawała się irytująco banalna: "spokojnie, wszystko będzie dobrze".
Przez pierwsze godziny Lech krążył wytrwale po oddziale. Co chwilę zaglądał do dyżurki, ale operacja wciąż trwała i nikt nie potrafił udzielić jakichkolwiek informacji. Wściekły w swej bezsilności miotał się po korytarzach jak otępiały zwierz, zapędzony w pułapkę bez wyjścia. Nie słuchał rad pielęgniarek, żeby usiąść, wypić coś gorącego, odmówił przyjęcia środków uspokajających.
W końcu nerwy puściły: osunął się na podłogę i wpadł w niepohamowany skowyt. Łzy ciekły strużką po wysuszonych policzkach. Na widok ogromnego, skulonego pod progiem ciała, Robert poczuł się prawie winny. Bez słowa objął go, uniósł i zaprowadził do gabinetu zabiegowego. Co mógł powiedzieć, skoro sami lekarze nie dawali Piotrowi wielkich szans na przebudzenie?
Po końskiej dawce leków Lech zaszył się w najciemniejszym rogu poczekalni. Chlipał jeszcze przez jakiś czas, potem ucichł, a w jego zaciętym milczeniu było coś ostatecznego. Przez ponad godzinę nawet nie drgnął, zapadł w rodzaj letargu, z którego nie wytrącał go rejwach za drzwiami ani zjawienie się przyjaciela.
Jacek znacząco skinął głową w stronę nieruchomej postaci. Z wahaniem usadowił się między oboma przyjaciółmi.
- Co się dzieje? - zapytał cicho.
- Jest nieprzytomny - powiedział Lech i podniósł na niego nic niewidzące spojrzenie. - Dopóki się nie ocknie, nic nie potrafią powiedzieć.
Nabrał głęboko powietrza, mówienie sprawiało mu wyraźną trudność.
- Siedział z przodu, czołowe zderzenie - podjął z determinacją. - Samochód w kompletnej rozsypce, musieli podobno rozcinać karoserię…
Głos mu się załamał, ale natychmiast zebrał się w sobie i zmienił temat.
- Matka jest w drodze, będą tu za kilka godzin - zastanowił się i bezradnie wzruszył ramionami. - Co ja jej mam powiedzieć?
Robert odchrząknął.
- Poskładali co się dało - wyjaśnił - ale wciąż nie wiadomo, co z układem nerwowym. Może się okazać, że rdzeń został uszkodzony…
Umilkł. Kiedy usłyszał własne słowa, zabrakło mu nagle tchu. Jacek przyjrzał się obu uważnie.
- Napijecie się czegoś? - wciąż mówił szeptem, choć poza nimi nikogo nie było. - Widziałem automat, poza tym bufet jest chyba otwarty.
Rzut oka na Lecha uświadomił mu, że nie pójdzie dalej, niż za róg korytarza.
- Automat - powiedział szybko. - Ale ruszcie się z miejsca chociaż na chwilę.
- Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem… to było jakieś objawienie - Lech wbił wzrok w ścianę naprzeciw, ale nie wydawało się, że coś tam widzi. Łyk wrzątku z automatu nieco go ożywił, oczy rozbłysły chorobliwie, a na twarz wystąpiły rumieńce. - Był kompletnie pijany. Dałem się wyciągnąć do Mezzo, pamiętasz?
Jacek uśmiechnął się przytakująco. Lokalik na skraju Sopotu, na piętrze osiedlowego pawilonu handlowego. W weekendy więcej osób okupowało wejście i schody, niż klaustrofobiczne pomieszczenie.
- Siedział na kontuarze - ciągnął Lech - w czarnej, obcisłej koszulce z cieniutkiego, półprzejrzystego materiału. Prawie bez rękawów, dyskretnie opinała drobną sylwetkę. Na ramionach przewiesił lekki sweter…
Urwał w zamyśleniu.
- Oczywiście nie był sam - wyjaśnił - otaczała go chmara napalonych gości. Mówił hałaśliwie, śmiał się na cały głos. Nosił wtedy dłuższe włosy, ciągle je poprawiał i potrząsał głową, żeby odpowiednio falowały.
Poruszył szyją, naśladując wspomnienia. Robert i Jacek słuchali w milczeniu.
- Nikt z moich znajomych go nie znał, trudno się zresztą dziwić - Lech roześmiał się pogodnie. - W końcu poderwał się, grali którąś z jego ukochanych piosenek. Musiał przejść koło mojego krzesła…
Jacek przywołał w myślach obraz ciasnego wnętrza, rozciętego zwalistym barem. Kilka metrów wygospodarowanych koło toalet trudno było uznać za parkiet, jednak w porywach między stolikami szalało kilkadziesiąt osób.
- Prawie go nie słyszałem, ale owionął mnie niesamowity zapach: słodki i cierpki jednocześnie. Lekki, ale natychmiast wyczuwalny. Kupiłem go od razu w poniedziałek, ale mocno mnie rozczarował. Całkiem inny bez dymu, i potu, i tego słodkiego aromatu… radości, podniecenia, upojenia. Uwielbiałem go od pierwszej chwili.
Poruszył szczękami, smakując zapomniane doznania. Mówił powoli, cicho, delektując się każdym słowem.
- Był piękny, cudownie się poruszał, nie potrafiłem na niego nie patrzeć. Mały, perwersyjny aniołek, w którym wszyscy natychmiast się zakochują. Taki kruchy, a jednocześnie beztroski i całkiem rozwiązły, jakby nic mu się nie mogło stać. Pomyślałem sobie wtedy: to nie dla mnie. Ktoś taki nigdy nie zwróci uwagi na słonia, jak ja…
Zamilkł ze wzrokiem utkwionym w szachownicę płytek na podłodze. Do oczu napłynęły nowe łzy, styropianowy kubek zapiszczał w zaciśniętej dłoni.
Robert wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Jackiem.
- Idź lepiej do domu, odpocznij chociaż trochę - powiedział Jacek z troską. - Ledwo trzymasz się na nogach.
- Nie mogę go zostawić…
- Robert ma rację - zaczął Jacek -W tym stanie niewiele pomożesz. Ja zostanę.
- Ok., będę w samochodzie na dole - wymamrotał Lech i uniósł się ciężko z miejsca.
- Jedź do domu - Jacek chwycił go za rękę. - Wykąp się i połóż do łóżka.
Lech zastygł w półsiadzie.
- Będę w samochodzie - powtórzył mechanicznie.
- Ten jeden raz mnie posłuchaj - prosił dalej Jacek. - Zregeneruj siły, rodzina niedługo przyjedzie. Co będzie, jeśli się wybudzi? Musisz być przytomny - mówił coraz szybciej widząc, że Lech powoli łamie się w swej nieustępliwości. - Dam ci znać, gdyby coś się działo, tylko obiecaj, że zrobisz jak mówię.
Lech przyglądał mu się otępiały. Jeszcze przez chwilę walczył z myślami. Robert uśmiechnął się smutno i zacisnął palce na zimnej dłoni przyjaciela.
- Trzeba cię przypilnować - orzekł autorytarnie - Chodź, odwiozę cię do domu. Zobaczysz, tak będzie najlepiej…
Lech spojrzał mu nagle prosto w oczy.
- A zostaniesz na noc? - zapytał. Nie czuł łez, cieknących mimochodem spod piekących powiek. - Boję się być dzisiaj sam.