Pociąg wjechał wreszcie na peron. Skąpany w promieniach słońca czerwony budynek dworca rozcinał bezchmurne niebo smukłą wieżą. Marek poczuł przyjemne ukłucie w sercu. Przyspieszony puls mógł przypisać przegrzaniu organizmu w szklarnianych warunkach przedziału, ale był na tyle rozsądny, by nie ukrywać przed sobą prawdziwego powodu ekscytacji. Fakt, że nie kontaktował się z Robertem w ostatnich dniach, i że ten nie spodziewał się jego przybycia, podnosił dodatkowo poziom melatoniny.
Poprzednim razem widzieli się zaledwie kilka godzin, a Marek miał wrażenie, że wydarzyło się tak wiele, jakby czas uległ w jakiś cudowny sposób zagęszczeniu. Na tyle, że miał nad czym myśleć przez pół nocy w hotelu i potem, gdy wczesnym rankiem odlatywał z lotniska. Nie żałował męczącej doby, z ledwością wyszarpniętej szefom, którym wymówił się od powrotu ważnymi okolicznościami. Zresztą, niewiele skłamał - okoliczności były ważne.
Teraz, kiedy tylko znów nadarzyła się okazja, bez wahania wypisał wniosek urlopowy. Wprawdzie pierwotnie zamierzał przyjechać do Polski dopiero na Wielkanoc, ale natłok wiosennych zajęć zaczął go powoli przytłaczać. Uznał. że w okresie świątecznym w redakcji i tak będzie spokojniej, a świadomość, że znów odwiedzi Trójmiasto tylko przesądziła sprawę. Pospieszne widzenie, mimo swej intensywności, a może właśnie dzięki niej, pozostawiło poczucie niedosytu, którego nie były w stanie wypełnić długie rozmowy telefoniczne.
Na te ostatnie zresztą też nie mógł sobie ostatnio pozwolić.
Od pierwszej chwili nie mógł oderwać od Roberta wzroku. Na sylwestrowej imprezie znalazł się przez przypadek, towarzyszył dziewczynie poznanej zaledwie kilka godzin wcześniej, w gejowskiej knajpie. Na sylwestra nad morzem namówiła go dawno nie widziana przyjaciółka z czasów studenckich. Odwołała przyjazd, kiedy był już na miejscu i uznał, że nie ma sensu wracać. Ostatecznie trafił na niejaką imprezę do obcego mieszkania, gdzie opiekunka porzuciła go natychmiast na rzecz starych znajomych.
Robert stanowił objawienie wieczora: szczupły na niemal chłopięcy sposób, w swym wszechogarniającym smutku emanował nieadekwatnym pięknem, doskonale wybijającym się na tle rozbuchania wokoło. Kiedy wreszcie stanęli twarzą w twarz, przeraziła go bladość skóry, rozpaczliwa pustka w nienaturalnie błyszczących oczach, wołających o pomoc. Bez namysłu ruszył za nim, próbował zatrzymać, a gdy zniknął mu z oczu, rozpoczął poszukiwania samochodem.
Wykąpany Robert dawno już spał, rzucając się niespokojnie na łóżku, a on siedział w kuchni przy kolejnych kubkach herbaty i dokonywał bilansu swojego życia. Do tej pory uciekał przed podsumowaniami w obawie i przeczuciu, że pozytywny obraz, który podtrzymywał przed sobą i światem, rozsypie się w konfrontacji z rzeczywistością.
Dramatyczne rozstanie dawno przestało boleć, finansowo i zawodowo powodziło mu się jak najlepiej i dla własnej wygody wolał uznać, że powodzi mu się znakomicie. Podejmował się coraz to nowych prac, przesiadał się z samolotu na samolot, nie nadążał za zmianami stref czasowych, a jednak i tak został zmuszony do stawienia czoła samemu sobie.
Pierwszego stycznia nad ranem musiał przyznać, że w gruncie rzeczy trwa w położeniu niewiele lepszym od Roberta. Nadmiarem zajęć próbuje zagłuszyć nieznośne poczucie osamotnienia w obcym kraju, gdzie już nic go nie trzyma. Stracił faceta, odwrócili się od niego znajomi, a nie miał ochoty organizować sobie wszystkiego od początku. Poświęcił się całkowicie pracy, żeby tylko o tym nie myśleć.
Nie wiedział jeszcze, jak to zmienić, ale był pewien, że dłużej nie wytrzyma.
Wybrał dłuższą drogę, dając sobie czas na ostatnie przemyślenia. Czuł się podekscytowany jak podlotek, nie podejrzewał siebie o zdolność do takich przeżyć. Z rozmowy na rozmowę, od listu do listu, jego czułość dla Roberta wzrastała. Starał się z nią nie afiszować wiedząc, po jakich jest przejściach i zdając sobie sprawę, że bezsensownym byłoby angażowanie się w układ na taką odległość. A przecież nie potrafił się powstrzymać, żeby znów nie przyjść pod te same drzwi.
Jakaś kobieta wychodziła właśnie z budynku. Skorzystał z okazji i wśliznął się na klatkę schodową. Odległość pomiędzy piętrami pokonał skacząc co drugi stopień. Na kolejnym zakręcie o mało nie zahaczył o poręcz pękiem żonkili.
Z mieszkania dobiegała rytmiczna muzyka. Uświadomił sobie, że słyszał ją także przez otwarte okna przed domem. Przytrzymał dłużej przycisk dzwonka, ale bez skutku. Dla pewności zadzwonił jeszcze raz, jeszcze dłużej.
Przez chwilę nic się nie działo, potem łomot gwałtownie ucichł. Zapukał energicznie w nadziei, że Robert nasłuchuje. W przedpokoju rozległy się przyspieszone kroki.
- Już otwieram - zawołał jakiś głos. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Niemal wyskoczył zza nich jakiś małolat.
- Nie możesz znaleźć klucza? - wyrzucił jeszcze z siebie, zanim dotarło do niego, co widzi i zamilkł.
- Nie mam klucza - Marek uśmiechnął się przepraszająco i rozłożył bezradnie ręce.
- Przepraszam, myślałem…, że to… Robik - tamten szybko odzyskał rezon. Lustrował Marka ze słabo tłumionym zainteresowaniem. Bosy, rozczochrany, ubrany w dresy najwyraźniej czuł się jak u siebie.
- Czyli go nie ma? - Marek z rozbawieniem obserwował emocje, malujące się na spoconej od wysiłku twarzy.
- Ale zaraz wróci - wysapał chłopak nie odrywając spojrzenia od bukietu - Mogę w czymś pomóc?
- Nie byłem umówiony - stwierdził Marek. - Po prostu wrócę za godzinę.
- Masz coś do załatwienia? - zapytał tamten przytomnie. Jego bezpośredniość zbiła Marka z tropu na tyle, że pokręcił głową. - To wejdź - chłopak otworzył szeroko drzwi. - Tylko szybko, bo jest przeciąg. Właśnie kończę mycie… Robik pojechał na zakupy, czekam z obiadem, bo jedziemy do szpitala.
Marek w zdumieniu słuchał jego tyrady. Usiadł odruchowo na krześle i przyglądał się zwinnym skokom po parapecie. Chwilę później zasunięte firanki dopełniły porządku i chłopak stanął w rozbiegu niepewny, za co zabrać się w następnej kolejności. Dopiero wtedy znów przyjrzał się przybyszowi.
- Dobry jestem - klepnął się w czoło - przecież się nie znamy!
- Noo… nie - Marka coraz bardziej bawiła oczywistość jego reakcji. Nagle wyobraził sobie, że zapewne tak właśnie zachowywał się Robert kilka lat temu. Podobieństwo budowy, ruchów i mimiki było uderzające. Czyżby jakiś bratanek albo siostrzeniec?
Uznał za stosowne przejąć inicjatywę. Wstał i wyciągnął rękę.
- Marek - przedstawił się.
- Miki - odparł tamten niemal dygając. - Mieszkam tu przelotem.
Nawet uśmiechał się tak samo, z pewną dozą nieśmiałości i skrępowania.
- Daj, wstawię je do wody - powiedział wskazując na żonkile. - Szkoda by było, są naprawdę piękne.