Wszystko zastał starannie spakowane, ustawione w szeregu, kolącym oczy niczym wyrzut sumienia. Przyjrzał się kartonom. "Płyty", "pościel", "książki – regał 1", "talerze", "ręczniki", "fotografie"… Obok grube worki z odzieżą. "Szafa – przedpokój", "zima", "wiosna – lato". I jeszcze "Papiery – piwnica", całkiem o nich zapomniał.
Wszędzie dostrzegał ubytki po swoich rzeczach. Regał świecił pustkami, na półkach brakowało książek, ceramicznych figurek i zdjęć. Mimo porządku pokój wyglądał na zapuszczony. Kwiaty wyłysiały, biurko regał i krzesła – wszystkie sprzęty sprawiały wrażenie, jakby i one miały za chwilę zniknąć, niczym z przechowalni.
Miejsce starej kanapy w sypialni zajęło łóżko, szeroki materac na dębowej ramie. Pachniało świeżością. Pościel też wyglądała na nową. Ze stolika pod oknem zniknęła wspólna fotografia z gór, a ze ścian erotyczne rysunki, przywiezione z którejś z niemieckich podróży. Zapewne odnajdzie je starannie zapakowane w jednym z kartonów.
Na swoim miejscu pozostała jedynie błękitna filiżanka, zdobiąca parapet. Pamiątka z Budapedsztu, gdzie pewnej wiosny spędzili cały tydzień. Bez końca wędrowali ulicami miasta, które Robik tak bardzo ukochał. "Praga to nic", wykrzykiwał podekscytowany, "spójrz na te światła, Karol się nie umywa!". Godzinami oglądał budynek parlamentu, wzgórza na drugim brzegu rzeki, oprowadzał po parkach. Gdy całowali się na blankach Baszty Rybackiej, szeptał: "jak dobrze, że jesteś".
Stylową filiżankę z podstawkiem, wypatrzoną zaraz po przyjeździe, w herbaciarni nieopodal hotelu, kupili ostatniego dnia, za resztę forintów. "Wciąż stoi, czeka na mnie", stwierdzał Robi, ilekroć tamtędy przechodzili. Lubił wystawiać swoją cierpliwość na próbę.
Tym razem nie starczyło mu sił. Wyjechał z Agą na weekend poza miasto. "Nie chcę być świadkiem kolejnego zniknięcia", mówił smutno przez telefon. "Lepiej niech dokona się pod moją nieobecność."
Jarek ocknął się przy oknie, wsparty o parapet. Wpatrywał się bezmyślnie w przestrzeń za szybą. Wrony krążyły między domami z monotonnym krzykiem.
Znów poczuł łzy w przełyku. "Co się z nami stało?" pomyślał.
Odpowiedział mu przenikliwy dźwięk domofonu.
Kwadrans później pod klatkę schodową podjechał zamówiony samochód. Gdy wrzucał klucze do skrzynki pocztowej było już ciemno. Miał ochotę krzyczeć.
---------------------------------------------------
- Już myślałam, że nie przyjdziesz – wypomniała Krzysztofowi matka, ledwie zdążył wejść. – Ostatnio tak rzadko się pokazujesz…
- Ależ mamo! – jęknął. – Widzieliśmy się przedwczoraj!
- Przez chwilę – sięgnęła po kurtkę. – Wpadasz jak po ogień!
- Mam mnóstwo pracy. Niedługo święta, zamknięcie roku. To naprawdę ważne.
- Kiedyś miałeś dla nas czas – stwierdziła. – To jest ważne.
"Dla nas" oznaczało w tym wypadku "dla starej, schorowanej, opuszczonej kobiety". Bez słowa przeszedł do kuchni.
- Jadłem na mieście – zastrzegł na widok nakrycia na stole.
- Na mieście, na mieście… – zagderała. – Co to za jedzenie! Pomyje i tektura!
Starannie wybierała z ogromnego garnka najsmakowitsze kąski gulaszu, by mógł się przekonać, ile traci bez domowej kuchni.
- Gdzie tata? – zmienił temat.
- Śpi. Ostatnio kładzie się po obiedzie na godzinkę. Bogu dzięki, przynajmniej mam spokój.
Usiadła naprzeciwko i podsunęła talerz.
- Zrobił się bardzo marudny. Krzyż strasznie mu dokucza, i płuca. Odkąd się wyprowadziłeś… - urwała.
- Mówił coś? Pytał? – spojrzał na nią niepewnie.
- Co miał pytać. Masz swoje mieszkanie, własne życie.
Zapadła cisza. Jadł ze wzrokiem utkwionym w talerz
- Przecież to prawda – powiedział wreszcie.
Wzruszyła ramionami. Podniosła się i ociężałym krokiem podeszła do lodówki.
- Mam szynkę, Nowakowa przywiozła od syna. A tu jajka… dwadzieścia starczy?
- Oj, mamo!
- Zrobiłam zupę grzybową, taką jak lubisz…
- Po co tyle!
- Nie jesteś jeden – stwierdziła dobitnie, a głos lekko jej się załamał. Sięgnęła głębiej do szuflady.
- Mamy co jeść.
- Pewnie z jakiejś restauracji.
- Nie, mamo, Jacek… - urwał widząc, że zadrżały jej ramiona. Odwrócona do niego plecami pochyliła nagle głowę.
- Domowe – upierała się. – Takie, jak lubisz. Skąd on może wiedzieć.
Podszedł do niej i objął w pasie. Oddychała ostrożnie, niemal niezauważalnie.
- On mnie kocha, mamo.
- Co wy tam wiecie – powiedziała cicho. – Młodzi. W głowach się poprzewracało, zboczeńcy do głowy nakładli, że już nie można zwyczajnie żyć, jak kiedyś.
- Proszę…
- Nie, synku. Ty myślisz stara, głupia, niech gada do woli, przejdzie jej. A ja widzę, on cię omamił. Wiem, pamiętam przecież, nigdy taki nie byłeś!
- Nieprawda. Zawsze. Gdybyś mogła zobaczyć…
Odwróciła się i spojrzała na niego gniewnie.
- Nie, Krzysiu. Nie chcę. Ten człowiek cię krzywdzi, bóg jeden wie, jak bardzo.
- Mamo!!!
- Krzycz na starą. Zaślepiony jesteś, nie widzisz, ale matki nie oszukasz. Może to i dobry człowiek, ale na złą drogę cię prowadzi.
- Jest wspaniały. Troszczy się o mnie.
- Może – przytaknęła. – A kto zatroszczy się o ojca, kiedy mnie już zabraknie? Też on?
- Nie mów tak.
- Ciągle pyta, co robisz, czemu nie przychodzisz. Co ja mam mówić? Że nawet w wigilię nie masz czasu dla rodziny?
- Chciałbym bardzo…
- To przyjdź – chwyciła go za ramiona. – Wróć synku.
- Nie mogę – powiedział.
- Nie chcesz – orzekła machając ręką. – Twoja wola.
- W pierwsze święto, obiecuję.
Pakowała w milczeniu kolejne przysmaki.
- Kocham cię mamo. Wiesz, że zawsze będę przy tobie. Ale nie każ mi wybierać.
Przytulił ją mocno. Trwali przez chwilę w bezruchu. Potem oswobodziła się i wręczyła mu gotową paczkę.
- Chciałeś zabrać jakieś rzeczy – przypomniała.
- Książki, ale nie bardzo mam czas. Nie jadę do domu… - za późno zorientował się, jak niestosownego słowa użył. – Zresztą sprawa nie jest pilna. Wpadnę jutro w południe, na pewno przyda ci się pomoc w zakupach…
- Dobrze. Ale dzisiaj już idź – pogłaskała go po włosach. – Czuję się zmęczona, chyba się położę.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym klaśnięciem. Przez dłuższą chwilę stał oparty o framugę, wsłuchując się w odgłosy kamienicy i oszalałe bicie swojego serca. Przez brudne okno na półpiętrze wpadało na schody purpurowe światło zachodzącego słońca. Wszedł w nie powoli zaciskając powieki. Ruszył galopem po schodach.
Matka obserwowała go zza firanek, jak biegnie skosem na drugą stronę ulicy. Nie obejrzał się ani razu.
- Krzyś był? – dobiegł z pokoju głos męża.
- Idę do ciebie, już idę! – krzyknęła. Westchnęła ciężko, nalała szklankę wody i powoli zdjęła fartuch. W przedpokoju zapaliła po drodze lampkę koło lustra.
Przecież mógł się rozmyślić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz