Kolejne dni mijały Roberta gdzieś obok. Pogrążył się w pracy, na szczęście początek roku oznaczał mnóstwo papierkowej roboty. Mimo to, gdy w nocy odkładał materiały zabrane do domu, nachodziło go zwątpienie. Alkohol i papierosy niewiele pomagały: nigdy nie przejawiał zadatków na nałogowca. W akcie desperacji spróbował marihuany, ale rozczarowany brakiem zadowalających rezultatów, czym prędzej powrócił do czerwonego wina.
"Przynajmniej serce sobie wykuruję", myślał z przekąsem.
Po nowym roku porozmawiał szczerze z Pi. Miano Pani Megafon nie przylgnęło do niego bez powodu: jego wiedza okazała się rozległa, lista grzeszników - długa. Poznanie dat, imion, pikantnych szczegółów nie przyniosło satysfakcji, ani tym bardziej ulgi.
Odkrycie drugiego dna w swoim dotychczasowym życiu przygnębiło go. Zawsze chciał żyć nieskomplikowanie i do niedawna sądził prostodusznie, że mu się to udawało. Niewielką pociechę stanowił fakt, że wśród najbliższych dwulicowy okazał się tylko Jarek. Refleksja, jak mógł być tak ślepy w swej naiwności, rozbawiła go tylko swą banalnością. Na pytanie, jak tamten mógł mu to zrobić, także nie oczekiwał odpowiedzi.
A jednak zadzwonił pewnego wieczora, ośmielony alkoholem, ot tak, żeby poinformować, że wie. Komórkę odebrał jakiś mężczyzna, zapewne Szymon. "Jarek, do ciebie", zawołał. Robert wsłuchiwał się chwilę w boleśnie nastrojową muzykę w tle, potem się rozłączył. Nie miał natury prowokatora.
Telefon odezwał się po jedenastej. Robert z niechęcią zerknął na zegarek. Odebrał tylko dlatego, że spodziewał się usłyszeć Pi.
- Jak się czuje rekonwalescent? – zapytał męski głos.
- Pomyłka – odpowiedział odruchowo.
- Chyba nie – roześmiał się mężczyzna. – Robert, nieprawdaż?
- To… ty? – Robert w panice próbował zebrać myśli. Wreszcie wykrztusił: - Szukam cię wszędzie od tygodnia!
- Pech, bo jestem całkiem gdzie indziej – znów serdeczny śmiech.
- Nie będę nawet pytał, skąd masz numer telefonu…
- Sam podałeś.
- No tak, oczywiście. Czemu nie zostawiłeś namiarów?
- I tak mnie nie ma. Przecież obiecałem, że zadzwonię.
- Niewiele pamiętam – przyznał Robert skruszony.
- Nie dziwię się. Często popadasz w takie stany?
- Raz na osiem lat – nie wiedzieć czemu ta konkluzja nagle go rozbawiła.
- Serio? I popatrz, trafiło akurat na mnie! - nieznajomy wyraźnie się ucieszył.
- Chciałem… - zawahał się Robert, niepewny, co powiedzieć. - Strasznie ci dziękuję…
- Drobiazg!
- Jest mi przeraźliwie głupio. Cały czas…
- Naprawdę nie ma sprawy. Szczegół.
Przez chwilę milczeli.
- Ale dlaczego ty? - zapytał Robert.
- Spytaj lepiej, dlaczego ty?
- Wiesz przecież? – tego też nie pamiętał.
- Ja wiem, ale ty?
No właśnie. Zastanawiał się nad tym bez przerwy, to jedno pytanie przyprawiało go o obłęd. Teraz jednak zamierzał wyjaśnić inną kwestię.
- Nawet mnie nie znasz… - zaczął.
- Teraz już znam. Boisz się, że nie wypadłeś najlepiej?
- Wybacz, ale ilu ludzi poznałeś zarzyganych?
- Jesteś dość atrakcyjny, by przyciągnąć uwagę. Nawet kiedy nie starasz się aż tak spektakularnie.
- Zdaje się, że zasyfiłem ci tapicerkę. Nie wmówisz mi, że to robi dobre wrażenie.
- Ludzie czasem się upijają, bywa że przesadzą i alkohol im zaszkodzi. To nie przesłania twoich walorów.
- Jakich mianowicie? – zirytował się Robert. Doprawdy, co za upór przejawiał ten człowiek! Za kogo on się w ogóle uważa? Dzwoni w środku nocy i zgrywa wyrozumiałego łaskawcę o stu rozumach. Co może o nim wiedzieć?
- Wzrost metr siedemdziesiąt pięć – usłyszał w odpowiedzi. – Najwyżej siedemdziesiąt kilogramów. Proporcjonalna budowa, wysportowany, chociaż ostatnio za dużo podjadasz… Włosy ciemny blond, dwa centymetry. Zielone, piesko smutne oczy, szerokie, proste brwi, zadarty nos. Wyrazista szczęka, pociągłe usta. Nogi i ramiona proporcjonalne, smukłe palce. Zarost umiarkowany, regularny. Dobra bielizna…
Robert rozejrzał się po pokoju, jakby chciał sprawdzić, czy nie śni. Poczucie kompromitacji rosło, jednak - paradoksalnie - powoli przestawało go przytłaczać. Głos w słuchawce nie naigrywał się z niego, przeciwnie: działał kojąco swoją męską, intymną barwą. Zachłannie słuchał dalej.
- Z usposobienia spokojny, raczej domator. Świetnie tańczysz. Lubisz dobre książki i filmy, sensowne dyskusje i rzeczowych ludzi. W kwestiach uczuciowych pozostajesz tradycjonalistą, to w dzisiejszych czasach szalenie męczące. Mówić dalej?
- Przerażasz mnie – wyszeptał Robert.
- W takim razie jesteśmy kwita. Obiecaj, że nigdy więcej tak się nie urządzisz. Rozpacz rozpaczą, ale do cholery, nie wolno doprowadzać się do takiego stanu.
"Zmówili się z Agą, ja przez nich oszaleję!", przemknęło Robertowi przez głowę.
- Z nikim się nie zmawiam. To głos rozsądku.
Niemożliwe, żeby powiedział to na głos. To nie dzieje się naprawdę, za chwilę się obudzi, i jak co dzień skończy oglądając nocny program w telewizji.
Przebudzenie nie nastąpiło prędko. Zanim się zorientował, wylał z siebie żale ostatniego półrocza. Ze zdumieniem słuchał własnej opowieści o klęsce miłości, o szoku, rozpaczy i poczuciu beznadziei. Rozterki, które rozdzierały go od tygodni, nagle wydały mu się nieistotne w swej banalności. Koniec związku to przecież nie koniec świata. W obliczu faktów, które poznał, może lepiej, że finał nastąpił tak niespodzianie, prawie bezboleśnie? Przez chwilę pomyślał o Lechu i jego przejściach z Pi. Niemal docenił dyskrecję Jarka i chirurgiczną precyzję pożegnania.
Zanim się zorientował, przestał mówić o swoich nieszczęściach. Streścił kretyński film, który rozśmieszył go poprzedniej nocy. Opisał dzieciństwo, opowiedział o bezdomnym psie, który przybłąkał się do niego pewnej jesieni. Pod koniec rozmowy śmiał się z własnych dowcipów, wsłuchując się coraz łapczywiej w kojące słowa.
Kiedy po niemal dwóch godzinach wreszcie się rozłączył, uszy piekły go nie tylko od przyciskania słuchawki. Wstał i w ciemnościach odnalazł drogę do kuchni. Usiadł przy stole ze szklanką schłodzonego soku grejpfrutowego w dłoni.
Po raz pierwszy od grudniowych wydarzeń całkowicie się wyciszył. Zaskoczyło go to uczucie, zdążył zapomnieć o sile, jaka niegdyś w nim drzemała. Monolog, którego tamten tak cierpliwie wysłuchał, pozwolił mu trzeźwo przyjrzeć się sobie i swemu położeniu. I jak za dotknięciem drewnianego patyka, poczucie beznadziei ustąpiło.
Nadal nic wiedział o nieznajomym, nie zapytał nawet o imię. Nie przejął się zbytnio: przeczucie podpowiadało mu, że przyjazny głos wkrótce znów się do niego odezwie. Przecież obiecał.
Spał spokojnie do samego rana. Po raz pierwszy od miesięcy nic mu się nie przyśniło. Uznał to za dobry znak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz