wtorek, 3 lutego 2004

Modlitwy

Lech z ulgą odłożył słuchawkę. Zupełnie odwykł od rozmów z klientami, do których po powrocie z przedłużającego się urlopu odnosił się z coraz trudniejszym do ukrycia dystansem. Rozważał nawet odejście z firmy. Zresztą coraz mniej brakowało, by nie musiał nic robić w tym kierunku: pogłoski o jego rychłym odejściu gwałtownie traciły znamiona niepotwierdzonych plotek, powtarzanych ukradkiem w zaułkach biurowych toalet. Przed zwolnieniem chroniły go chyba już tylko znajomość z prezesem i dotychczasowe zasługi dla spółki.
Jemu samemu coraz mniej na czymkolwiek zależało. Jeśli nadal pokazywał się w firmie, to tylko ze względu na świadomość kosztów opieki nad Pi - teraz, kiedy leżał w szpitale, ale przede wszystkim potem, kiedy się wreszcie wybudzi. Rehabilitacja będzie z pewnością żmudna, i pochłonie majątek.
Nie przyjmował do wiadomości faktu, że być może nigdy do tego nie dojdzie. Doskonale rozumiał powagę sytuacji, z uwagą wsłuchiwał się w nieodmiennie powtarzalne prognozy przemiłych lekarzy, którzy mimo najszczerszych chęci mogli jedynie zalecić dalsze oczekiwanie.


Przyjazd matki Pi i zmienił wszystko. Tamtej nocy z pomocą Roberta ogarnął pobieżnie mieszkanie, w którym po rozstaniu z Piotrem nic nie zmienił, dając w ten prosty sposób wyraz swoim głębokim nadziejom. Pochowali głęboko do szuflad wspólne fotografie, ściągnęli ze ścian co odważniejsze akty, usunęli z widoku filmy i czasopisma. Kiedy rano budzik i telefon zadzwoniły jednocześnie, Roberta już nie było. Leszek odświeżył się pospiesznie i w ostatniej chwili ruszył na dworzec.
Jej wygląd zaskoczył go bardzo, choć znał ją doskonale ze zdjęć. Mimo usilnych starań nie potrafił uwierzyć w faktyczne jej istnienie. Niższa, niż się spodziewał, jak na swoje ponad sześćdziesiąt lat prezentowała się bardzo korzystnie: zadbana, ubrana tradycyjnie, choć nie przestarzale, wpatrywała się w niego przejrzystobłękitnymi oczyma. Starała się trzymać fason, tylko zaczerwienione obwódki wokół oczu w kontraście do bladej cery zdradzały zmęczenie. Sztywno wysunęła dłoń na powitanie.
Przedstawił się niepewnie. Wciąż nie wiedział, jak powinien ją traktować, a ona nie przejawiała chęci, by mu dopomóc. Postanowił symulować zażyłość, która usprawiedliwia jego troskę, a jednak nie rzuca podejrzeń na charakter związku. Z drugiej strony musiał liczyć się ze szczerymi pytaniami - każdy gest, drobny przedmiot w domu, telefon od przyjaciół - wszystko mogło go zdemaskować.
Szybko pogubił się we własnych intencjach. Czy wobec zaistniałej tragedii takie drobiazgi miały jeszcze jakiekolwiek znaczenie?


Już drugiego dnia budziła go tuż po szóstej, przypominając, że chce jechać do syna. sama wstawała dużo wcześniej, co ironicznie nazywała przypadłością sędziwego wieku. Na stole w kuchni czekały świeże bułki, następnego dnia także gazeta. Jej zapobiegliwość krępowała go, zwłaszcza że jednocześnie starannie podtrzymywała dystans właściwy obcej, choć życzliwej osobie. Zerkała na niego badawczo, ale o nic nie pytała. Sama zapominała się czasem na tyle, by opowiedzieć coś o swoim domu, dzieciach, dzieciństwie Piotra. Zaraz zamykała się szczelnie za nerwowo zaciśniętymi wargami. W nocy wydawało mu się czasem, że słyszy jej szloch, ale nie śmiał wstać i sprawdzać. Zupełnie nie wiedział, co mógłby jej powiedzieć.
Fascynowało go jej opanowanie i dyscyplina z jaką podchodziła do najdrobniejszego zajęcia. Jej precyzja i rzetelność całkowicie nie przystawała do sytuacji, ani nawet do wizerunku, jaki roztaczał wokół siebie jej syn: roztrzepany, zapominalski, nie przywiązujący szczególnej wagi do niczego ani nikogo. Gdyby nie podobieństwo rysów, nie przyszłoby mu do głowy doszukiwać się pomiędzy nimi jakiegokolwiek pokrewieństwa.
Personel szpitala przymykał oko na ich obecność. Sytuacja ustabilizowała się na tyle, że mogli przesiadywać przy Pi długimi godzinami. Poranny dyżur należał do matki. Po pracy dołączał do niej, wspólnie schodzili na obiad do bufetu, który okazał się nadspodziewanie przyzwoity. Gdy czuła się zmęczona, odwoził ją do domu. Sam wracał do kliniki, z uczuciem paradoksalnej ulgi siadał u wezgłowia łóżka, brał Piotra za rękę, i gładząc delikatnie delikatną skórę przypatrywał mu się uważnie, czekając na najmniejszy znak, drgnienie powiek.
Czasami wydawało mu się, że spokojny wyraz twarzy kochanka stanowi odpowiedź na jego rozpacz. Pochylał się do jego ucha i szeptał niekończące się modlitwy.


Droga na dworzec przebiegła w niekończącym się milczeniu. Minęły dwa tygodnie, od kiedy się spotkali, i Lech powoli zaczynał bać się świdrujących spojrzeń kobiety. Wiedział niewiele więcej, niż na początku. Nigdy przedtem nie zastanawiał się, jak mogłoby wyglądać ich spotkanie - Pi nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że kiedykolwiek do niego dojdzie. Dyskusję na temat rodziny zbywał złośliwym chichotem i głupimi żartami.
Co zrobiłby teraz, gdyby obudził się nagle i zobaczył matkę obok siebie? Czy kobieta przemówiłaby wreszcie i powiedziała coś więcej, niż komunał na temat wczorajszego słońca i urody Trójmiasta? Na widok jej obojętności miał ochotę krzyczeć, przekonywać, że powinna siąść, jak on koło syna i przemawiać do niego czule, by wiedział, że ma jeszcze dokąd wracać…
Decyzję o wyjeździe przyjął bez zdziwienia i z poczuciem wszechogarniającej ulgi.


Stanęli oboje na skraju peronu, wpatrzeni w kierunek z którego za chwilę miał nadjechać pociąg.
- Ładna pogoda na podróż - stwierdził, podnosząc wzrok na niebo. Kobieta nawet nie drgnęła, przez dłuższą chwilę w ogóle nie reagowała.
- Nigdy mu na nas nie zależało - powiedziała wreszcie głucho. - Pojawiał się w domu jak jakiś gwiazdor. Błaznował przez dzień lub dwa, biegał, spotykał się z kolegami… Domem interesował się ledwie przez chwilę. Pytał i nie słuchał odpowiedzi, tylko o sobie potrafił mówić i opowiadać bez przerwy.
Umilkła bezradnie.
- To nie tak - zaprzeczył odruchowo, choć zdawał sobie sprawę z prawdy w słowach kobiety. - On po prostu…
Nad relacjami Pi z rodziną zastanawiał się od samego początku. Sam wielokrotnie odnosił wrażenie, że krewni stanowili dla uciążliwy obowiązek, którego trzeba dopełnić kilka razy w roku. Z trudem dawał się namówić na krótki telefon do domu, a co dopiero wspominać o odwiedzinach.
Przyjrzał się uważniej zaszklonym oczom kobiety.
- To naprawdę kochany chłopak - powiedział najspokojniej jak potrafił, żeby jej nie spłoszyć. - Nie zdaje sobie pani sprawy…
- Wiem - spojrzała mu prosto w oczy. - Ja tylko… Czuję się przy nim taka mała i samotna. Jakby mnie wcale nie było.
Zacisnęła wargi i pokręciła głową na znak, że nie chce dalej mówić. Nie potrafił się z nią zgodzić, choć przecież doskonale rozumiał, co miała na myśli. Już otwierał usta, kiedy znów mu przerwała.
- Niech pan już idzie - powiedziała chwytając go za rękę. - Nie ma sensu tak czekać, a ja sobie dalej poradzę.
- Zadzwonię, gdyby coś się działo - zapewnił. Odruchowo odwzajemnił uścisk. Pochylił się nad drobną kobietą i pod wpływem nagłego impulsu ucałował ją w policzek.
Spojrzała w górę zaskoczona, choć raczej mało zdziwiona.
- Dziękuję za wszystko - powiedziała cicho. Przez chwilę wyraźnie wahała się nad następnym zdaniem. Wreszcie stwierdziła z ociąganiem - Byłam ciekawa…
Uśmiechnął się blado.
- Ja też - przyznał. - Szkoda, że przy takiej okazji…
Pogłaskała go łagodnie po policzku.
- Jeszcze zdążymy - wyszeptała. - Jeszcze nic straconego…

Brak komentarzy:

Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)