poniedziałek, 15 marca 2004

Sześć stóp nad ziemią

Darek spojrzał na zegarek, chyba po raz dwusetny tego wieczora. Podniósł się z krzesła i rozpoczął nerwowy marsz po pokoju. Najchętniej wyruszył by na poszukiwania, ale dokąd? Dzwonić przestał, gdy po kolejnej próbie zorientował się, że komórka Troya leży na półce w łazience.
Minęło wpół do trzeciej w nocy, a po Tadeuszu wciąż ani śladu. Trzy godziny wcześniej Darek bagatelizował tę nieobecność, teraz całkiem poważnie się niepokoił. Tadziowi nie zdarzyło się dotąd ani razu zniknąć bez słowa uprzedzenia. Jeśli już się umawiał - na spacer, do knajpy - określał przynajmniej, dokąd i na jak długo wychodzi. Coraz częściej jednak spędzali czas wspólnie, równie często Darek łapał się na myśli, że chyba za szybko przywyka do takiego stanu rzeczy i uznaje go za oczywisty.
Urzekała go niewymuszona otwartość, z jaką traktował go ten chłopak. Bywało, czasem czuł się jak ojciec, do którego dzieciak przybiega z rozbitym kolanem. Widział, że mu ufa, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach. Waldek po raz kolejny wykazał się talentem do skutecznego perswadowania i jedną wizytą uciął problem, który zdawał się nie do rozwiązania.
Rozmowa była rzeczowa: ojczym otrzymał satysfakcjonującą sumkę jednakże z przykazaniem, by nie mieszał się więcej w sprawy pasierba. Panowie pożegnali się chłodnym uściskiem dłoni i wyszli, zanim tamten zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dając tym samym do zrozumienia, że uważają dyskusję za skończoną.
Z dnia na dzień Troy rozkwitł. Jego niepohamowany entuzjazm uświadomił Darkowi, w jak wielkim napięciu dotąd żył. Niemal codziennie namawiał go na spacer, wyciągał do miasta, do kina, na wycieczkę. Darek starał mu się nie narzucać niepewny, na ile nagły przypływ serdeczności wynika z autentycznej sympatii, a w jakim stopniu z poczucia wdzięczności.


Zaklął pod nosem. Złamał się ostatecznie, i choć nie dopuszczał myśli o najgorszym, sięgnął po książkę telefoniczną. Błądził palcem po skorowidzu specjalności lekarskich, gdy dobiegł go odgłos klucza przekręcanego w zamku. Zerwał się na równe nogi i pobiegł do przedpokoju.
Troy wsunął się chwiejnie do mieszkania. Wzdrygnął się zaskoczony widokiem Darka, sprężonego do ataku.
- Cześć, co robisz? - zapytał niezbyt pewnie.
- Gdzie się podziewasz? - odpowiedział Darek pytaniem. - Zamartwiam się o ciebie.
- Wybrałem się na spacer - zaczął buńczucznie Troy, ale szybko uległ karcącemu spojrzeniu. - Tak jakoś zeszło…
- Spacer? - Darek zmarszczył czoło. - W środku nocy?
- No… nie - Troy oparł się asekuracyjnie o ścianę. - Spotkałem Mikiego… trochę się zagadaliśmy…
- Mikiego?
- Robert wyrzucił go z domu, miał jakąś pilną robotę - wyjaśnił Troy. - Pojechaliśmy nad morze, do Sopotu, poszliśmy do knajpy…
- Mogłeś zadzwonić - zaczął Darek z wyrzutem, ale wpół myśli machnął ręką. - Nieważne…
Troy patrzył na niego wielkimi oczami, wyraźnie skruszony.
- Przepraszam, nie pomyślałem - powiedział cicho. - Nie było cię w domu, nie mogłem usiedzieć sam, musiałem się dokądś wyrwać.
- Mogłeś chociaż zadzwonić - napomniał - Chodź do mnie…
Wystarczyło, że poczuł w ramionach drobne ciało, i zniecierpliwienie uleciało, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Zamartwiałem się o ciebie - w skupieniu głaskał Troya po jedwabistych włosach - takie wyprawy są niebezpieczne…
Troy potarł głową o jego bark.
- Przepraszam, nie sądziłem… - wyszeptał. - Mocno się gniewasz?
W Darku coś nagle wezbrało, w klatce piersiowej wezbrało dobrze znane ciepło.
- Kocham cię, głuptasie - wreszcie to powiedział i sam się zdziwił, że to było takie proste.

---------------------------------------------------

Najpierw pojawiły się dźwięki. Dobiegały zewsząd i znikąd, słyszał je wyraźnie, choć nie potrafił zlokalizować źródła ani przyczyny. Krótkie, prawie znajome. Czasami następowały w dłuższych seriach, płynęły równolegle. Potem ucichały, a ich miejsce zajmowały nieuchwytne szelesty, które wkrótce przyjmowały postać różnobarwnych plam, rozlewających się w szerokie zakola o nieokreślonym kształcie. Pozwalał im się nieść, niezdolny do jakiegokolwiek działania.
Najbardziej lubił, gdy przepływały przez niego niepostrzeżenie, obracając się stopniowo we własne przeciwieństwo. Bawiły się nim a on trwał w nich i na nich, póki nie rzedły na tyle, że na dobre pogrążał się w przestrzeni. Prędzej czy później zawsze zapadała absolutna ciemność. Przestawał wtedy istnieć, choć jednocześnie trwał w oczekiwaniu na powrót.


Tym razem wszystko było wyraźniejsze. Jakiś odgłos wyrwał go z niebytu i skupił jego uwagę. Znów otaczały go dwie splecione melodie,
- O której jutro przyjdziesz? - usłyszał nagle wyraźnie i nagle jakby coś go wypełniło. Uświadomił sobie siebie samego.
Coś gdzieś zamrowiło, znajome doznanie, którego przelotna fizyczność była tak zaskakująca, że nie zdążył go nazwać. W miejscu, gdzie nastąpiło, urzeczywistnił się nagle jakiś fragment cielesności, dwa konkrety, które intuicyjnie nazwał ustami. Coś kazało mu je otworzyć, przeczuwał, skądś wiedział, że jeśli zmusi je do uległości, wydarzą się na dobre. Nie wiedział, jak to zrobić, choć był pewien, że powinien wiedzieć. Maksymalnie skoncentrował się na jedynych odzyskanych mięśniach, ale bez skutku. Coś w nim błysnęło, w uszach zaświszczał pęd powietrza.
- Trochę później. Muszę dłużej zostać w pracy - dotarło jeszcze do niego i jakaś siła poderwała go wysoko do góry.


Kiedy wrócił następnym razem, zlokalizował się w białym sześcianie. Wszystko wokół wirowało powoli, prawie nieznacznie, i choć zdawało mu się, że tkwi w miejscu przeczuwał, że to tylko złudzenie. Lewitował tak całe stulecia, potem ciszę w jego umyśle przerwało chrząknięcie i zatrzymało go w miejscu, gdzie naprawdę się znajdował.
W jednym olśnieniu wszystko wróciło. Zrozumiał, kim jest i co słyszy, z nagłym spokojem analizował spływające informacje: ruch powietrza, ciężar kołdry, suchość w ustach, migotanie pod powiekami. Uchylił je z trudem ale od razu z powrotem zamknął, gdy ostre światło boleśnie wdarło zakłuło w źrenice.
Przejechał językiem po ustach w poszukiwaniu wilgoci. Ściśnięte gardło pulsowało nieznośnym swędzeniem. Z trudem przełknął zgęstniałe resztki śliny.
- Gdzie jestem? - zapytał bezgłośnie.
- Mój boże! - rozległ się pełen niedowierzania szept. Z trudem zwrócił ku niemu głowę, a właściwie zdawało mu się, że to robi. Uświadomił sobie, że nie drgnęła nawet o milimetr.
- Nie czuję szyi - stwierdził bez zdziwienia, chyba na głos.
Przez długie ułamki sekund w pokoju panowała cisza. Potem usłyszał jęk, coś runęło z hukiem i trzasnęły gwałtownie otwarte drzwi.
- Leszek! - wołał ktoś w nieskończoną przestrzeń - Zawołajcie Leszka! Chyba się obudził!

Brak komentarzy:

Blog Okroochy stanowi część platformy QueerPop.pl (cc) 2005-2008 by pietras
Wszystkie teksty autorstwa pietras/koosie/kusy/Marcin Pietras na tej stronie objęte są licencją
Creative Commons 2.5PL (Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych)